Jeden Kościół, dwu prymasów. Polska odzyskała niepodległość za pontyfikatu Benedykta XV (1914–22). Starał się on łagodzić skutki katastrofy wojennej, a nawet doprowadzić do pokoju bez zwycięzców. Wypowiadał się za niepodległością Polski. Na jego następcę wybrano Achillesa Rattiego, który przybrał imię Piusa XI (1922–39). Także i on sprzyjał sprawom polskim, bo nim został papieżem, był przez pierwsze trzy lata niepodległej RP nuncjuszem w Warszawie. A przecież były to lata dramatyczne: Ratti widział na własne oczy, co w Polsce wielkie i co małe.
Na wysłanie Rattiego do Polski nalegał ówczesny metropolita warszawski abp Aleksander Kakowski (1862–1938). Nosił on tytuł prymasa Królestwa Polskiego. Godność ta od 1818 r., a więc już w epoce zaboru rosyjskiego, przysługiwała arcybiskupom warszawskim. Z kolei arcybiskupom gnieźnieńskim (od II rozbioru Gniezno było pod kontrolą Prus) przysługiwał od stuleci tytuł prymasa Polski. Kiedy wybuchła niepodległość, metropolitą gnieźnieńsko-poznańskim był arcybiskup, późniejszy kardynał, Edmund Dalbor (1869–1926) i to on wszedł niejako automatycznie w posiadanie tego historycznego tytułu.
Powstała sytuacja niezwykła, bo oto na progu niepodległości Polacy mieli aż dwóch prymasów. Nie było to pożądane w momencie, gdy chodziło o przywracanie jedności. Jednak Pius XI przyznał Kakowskiemu dożywotnio prawo do tytułu prymasa Królestwa Polskiego. Wraz z jego śmiercią tytuł ten ostatecznie przeszedł do historii. Następcą przedwcześnie zmarłego (na gruźlicę) prymasa Polski Dalbora został w 1926 r. arcybiskup, od następnego roku kardynał August Hlond (1881–1948), syn robotnika ze Śląska. (To na niego i kardynała Adama Sapiehę spadnie po utracie drugiej niepodległości ciężar walki o prawa Kościoła i narodu pod okupacją hitlerowską i w pierwszych latach Polski komunistycznej).