TOMASZ TARGAŃSKI: – Utarło się, że Polacy i Węgrzy („dwa bratanki”) mają tysiącletnią tradycję wspólnoty interesów. Kiedy jednak uważniej przyjrzeć się historii obu narodów, okazuje się, że było nieco inaczej. Dziś na tle wojny w Ukrainie widać wyraźnie, że dzieli je stosunek do Rosji. Węgry są jednym z niewielu sojuszników Moskwy w Europie. Skąd ta różnica zdań?
PAUL LENDVAI: – Niestety, jest to skutek koniunkturalnej polityki Viktora Orbána, która ma się nijak do węgierskich tradycji historycznych. Zwrot w stronę Moskwy jest anomalią, naruszeniem tradycyjnej węgierskiej polityki względem Rosji, która co najmniej od połowy XIX w. była naznaczona nieufnością. Pamiętajmy, to carskie wojska stłumiły węgierskie powstanie narodowe w 1849 r. Sto lat później – w 1956 r. – wojska sowieckie zrobiły to samo w Budapeszcie. Węgrzy o tym nie zapomnieli, dlatego kiedy publikowane są kolejne badania opinii publicznej, Rosja tradycyjnie lokuje się wśród najmniej lubianych przez Węgrów krajów. Mam nadzieję, że żadna państwowa propaganda tego nie zmieni. Zarówno w tej, jak i w innych kwestiach. Orbán jest po prostu cynicznym graczem, który wykorzystuje historyczne traumy węgierskiego społeczeństwa i sprzymierza się z autorytarnymi reżimami, aby utrzymać się przy władzy. W sprawie Ukrainy miejsce Węgier powinno być tam, gdzie jest Polska, czyli u boku Kijowa.
Kością niezgody między Ukrainą a Węgrami jest sprawa Zakarpacia.
To tylko pretekst, w dodatku słaby. Ruś Zakarpacka faktycznie stanowiła część historycznych Węgier. Stolica tamtego regionu Użhorod, węgierski Ungwar, był miejscem, gdzie urodził się mój ojciec. Budapeszt utracił te terytoria na mocy traktatu w Trianon w 1920 r., kiedy weszły w skład Czechosłowacji.