Niedouczony i ambitny. „Nie posiadając szczególnych zdolności, wykształcenia ani fortuny, dzięki ambicjom i odpowiednim manipulacjom stopniowo krok po kroku awansował na najwyższe stanowisko w kraju”. Tak opisał Martina Van Burena, jednego z najbardziej pomijanych i zapomnianych amerykańskich prezydentów, Longin Pastusiak. Bez względu na to, czy jest to ocena sprawiedliwa, trudno zaprzeczyć, że Van Buren zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych politycznych karier w historii USA.
Urodził się w 1782 r. w stanie Nowy Jork w rodzinie holenderskich imigrantów. Jego ojciec miał farmę, a w czasie wojny o niepodległość walczył w szeregach lokalnej milicji przeciwko Wielkiej Brytanii. Martin ukończył tylko kilka klas szkoły podstawowej, po czym jako nastolatek pracował w jednej z kancelarii adwokackich, gdzie pełnił różne funkcje: raz zamiatał podłogi, innym razem pomagał prawnikom jako sekretarz. Tak zainteresował się prawem i zdobył licencję adwokacką.
Jego prawdziwą pasją była polityka. Zaczął karierę od stanowiska sędziego spadkowego. Następnie w 1812 r. wygrał wybory do Senatu stanu Nowy Jork. W latach 20. XIX w. wchodził w skład grupy polityków – nazywanej Świętym Sojuszem – trzymającej władzę w całym stanie i decydującej o obsadzie publicznych stanowisk. W tym samym czasie dwukrotnie wygrywał wybory o miejsce w Senacie USA jako kandydat stanu Nowy Jork. Polityczne znaczenie Nowego Jorku – reprezentującego jedną siódmą ludności całego państwa – pomogło Van Burenowi wypłynąć na szersze wody, czyniąc go jednym z liderów rodzącej się właśnie Partii Demokratycznej.
Piwo po poprzedniku. Los związał go z Andrew Jacksonem. Najpierw objął stanowisko sekretarza stanu, a po reelekcji patrona został wiceprezydentem.