Selfmademan. Wielki emancypator – takim tytułem obdarza się zwykle prezydenta, który ocalił Unię i położył kres niewolnictwu. Aby na ten tytuł zasłużyć, Abe, jak go czule nazywano, najpierw musiał oswobodzić się sam; uwolnić od biedy, od braku wykształcenia, od beznadziei marnie płatnych prac najemnych.
Urodzony w skromnej chacie w Kentucky, z rodziców analfabetów, świadom tego, że skazany jest na życie zależne od zmiennych kolei losu, czytał bez wytchnienia. Książki były sposobem na wolność: ucieczkę od codzienności i ucieczkę od losu. Tych książek w okolicach, przez które wędrowała rodzina Lincolnów w poszukiwaniu lepszej ziemi i lepszej przyszłości, nie było wiele, ale Abe zabiegał o pożyczenie wszystkich, jakie napotkał. Intelektualny rys Lincolna kształtował się na dziełach wielkich i tych, które dawały mu praktyczne wskazówki. Misterną angielszczyznę czerpał z Biblii Króla Jakuba, przekonania o naturze ludzkiej – z dramatów Szekspira i bajek Ezopa, biegłość w budowaniu wypowiedzi wspierała wiedza z podręcznika „Lekcje dykcji” czy „Gramatyki angielskiej” Samuela Kirkhama. Uwielbiał „Robinsona Crusoe” tak samo jak „Baśnie tysiąca i jednej nocy”. Wrażenie zrobiła na nim biografia George’a Washingtona. To z niej przyswoił sobie sposób myślenia ojców założycieli; towarzyszył mu wiele lat później, kiedy rozstrzygał sprawy Federacji.
Młodość Abrahama to wieczne manewry, żeby dniom upływającym na pracach dorywczych, pełnych zamętu domowego, wyszarpywać godziny na kształcenie. Koleje jego życia układają się tak jak w typowej amerykańskiej baśni o selfmademanie, człowieku, który uporem, odwagą i determinacją odmienia swój los. Nietypowo jednak dla baśni macocha Lincolna okazała się postacią pozytywną.