Dobrze urodzony. Pochodzenie, koneksje i wrodzona spolegliwość wyniosły Williama Howarda Tafta na szczyty władzy. Prezydentem został, bo tak chcieli inni.
„Nasza polityka została scharakteryzowana jako zastępowanie kul dolarami” – ogłosił 3 grudnia 1912 r. w orędziu do Kongresu. Żegnając się z Białym Domem, bronił swojej polityki międzynarodowej nazywanej powszechnie dyplomacją dolarową. Zdaniem Tafta łączyła ona „idealistyczne, humanitarne uczucia” z pragmatycznym dbaniem o interesy gospodarcze USA. A przy okazji stanowiła wręcz odwzorowanie osobowości prezydenta, który całe życie uważał, że wszystko da się załatwić po dobroci i zgodnie z prawem.
Nawet jeśli Taft był dopiero czwartym synem z drugiego małżeństwa, to fakt, że jego ojciec pełnił funkcję sekretarza wojny w administracji Ulyssesa Granta, z miejsca otwierał mu drzwi do kariery. William spośród sześciorga dzieci Alphonsa (w tym dwóch przyrodnich braci) niczym się nie wyróżniał. Miał dobre stopnie w szkole, lecz nie uchodził za nadzwyczaj zdolnego. Pamiętano jedynie jego pogodny charakter, wzbudzający powszechną sympatię. Młodego Tafta lubiono w Cincinnati, gdzie przyszedł na świat, i podczas studiów prawniczych na Uniwersytecie Yale. Nim ukończył edukację, już praktykował w kancelarii ojca. Gdy zdał egzamin adwokacki w 1880 r., od razu został zastępcą prokuratora w hrabstwie Hamilton (stan Ohio).
Potem kolejne posady same zgłaszały się do niego. W styczniu 1882 r. prezydent Chester A. Arthur mianował go poborcą podatkowym w Ohio, a republikanie zaprosili w szeregi partii. Co nie dziwiło, bo z rodu Taftów wywodziło się dwóch gubernatorów, trzech senatorów oraz liczni sędziowie i urzędnicy federalni.
Dobrze ożeniony. Rozsądnie zakochał się w córce prawnika Johna Herrona – przyjaciela prezydenta Benjamina Harrisona i wspólnika w interesach prezydenta Rutherforda B.