Syn kowala. Dla tego przywódcy USA historia okazała się niesprawiedliwa. Osiągnął w życiu wszystko, prezydentura miała być wisienką na torcie dokonań, ale ostatecznie pozostawiła go w niesławie. Amerykanie lekceważą Herberta Hoovera, natomiast Polacy mają powody, aby go kochać.
Urodził się na prowincji, był synem kowala. Najpierw umarł ojciec, potem matka. 9-latek przez kilka lat błąkał się po domach krewnych. Był dzieckiem nieśmiałym, nad wiek poważnym, nieufnym wobec świata. W szkole szło mu marnie – matematyka była jedynym jasnym punktem na cenzurkach. Miał jednak coś, co wyrosło na podglebiu religii kwakrów, do której należała jego rodzina, i kultury amerykańskiego pogranicza – przekonanie, że dzięki dyscyplinie można osiągnąć swoje cele. A osiąga się je w pojedynkę, więc ostatecznie w zmaganiach ze światem każdy jest samotny.
Jako młodzieniec z tych zmagań zaczął wychodzić zwycięsko, aż w końcu jego życie stało się świetną ilustracją historii od pucybuta do milionera. W wieku 14 lat przerwał naukę, ale potem uznał, że otwierający właśnie podwoje Uniwersytet Stanforda to jest szansa. Egzaminy wstępne zdał z trudem. Podjął studia geologiczne.
Wychowanek Stanforda. Stanford zmienił wszystko. Tam poznał przyjaciół na całe życie, spotkał przyszłą żonę i uwierzył, że świat ma dla niego dobre rozdania. Studentem nie był wybitnym, ale ćwiczył się w zjednywaniu ludzi jako szef uniwersyteckich drużyn sportowych i skarbnik koła naukowego. Wiedział, że zdany jest na siebie – żeby opłacić czesne, pracował jako urzędnik i założył pralnię na kampusie.
Z czasów jego aktywności studenckiej pochodzi historia nieudanego koncertu, która splotła losy przyszłego prezydenta z Polską. Otóż Hoover był jednym ze współorganizatorów występu polskiego wirtuoza, który w 1892 r.