Prezydent z przypadku. Niedoceniany, niezbyt znany i jedyny prezydent USA, który nie został wybrany przez obywateli. Jednak z upływem lat Gerald Ford zyskuje coraz lepsze oceny historyków. Być może podzielona Ameryka zatęskni za takim przywódcą.
Dzień zaczął się dla 61-letniego, wysportowanego mężczyzny zupełnie zwyczajnie. Szklanka soku pomarańczowego, pieczywo do tostera i, jak co rano, w piżamie ruszył do drzwi po poranną gazetę. Mieszkał skromnie, od blisko 20 lat w tym samym niewielkim domu przy Crown View Drive w Aleksandrii, na południowych przedmieściach Waszyngtonu.
Na pierwszej stronie „The Washington Post” zobaczył wielki tytuł: „Nixon rezygnuje”. Artykuł poniżej, krótszy, był o nim: „Gerald Ford Jr. prawnik z Grand Rapids w stanie Michigan nigdy nie aspirował do objęcia najważniejszego urzędu w państwie. Zostanie nim obarczony w rezultacie dwóch największych skandali w historii Ameryki. Dziś w południe stanie się 38. prezydentem USA i pierwszym, którego nie wybrali obywatele”.
Wszystko się zgadzało, a do południa zostało niewiele czasu. Od Białego Domu dzieliło go niecałe 15 km. Niedługo potem ruszył – ku rozczarowaniu żony Betty (obiecywał jej niedawno, że skończy z polityką) i zachwytowi oficerów Secret Service (którzy od jakiegoś czasu byli zmuszeni gnieździć się w garażu jego ciasnego domu).
Dzień wcześniej 8 sierpnia 1974 r. Richard Nixon przemówił ostatni raz do rodaków z Gabinetu Owalnego: „Przekazuję urząd wiceprezydentowi Fordowi” – powiedział, odchodząc w cieniu afery Watergate. Na pierwszy rzut oka wszystko było oczywiste. Prezydent rezygnuje, więc władzę obejmuje wiceprezydent. Tym bardziej że wiceprezydenci mają mandat społeczny, bo też pochodzą z wyboru.