Uparty i ambitny. Długą karierę polityczną, naznaczoną osobistymi tragediami, kończył w ogniu dyskusji, czy ze względu na podeszły wiek powinien po raz drugi stawać do pojedynku z Donaldem Trumpem. Joseph Biden przez jedną kadencję był prezydentem, przez dwie wiceprezydentem, a wcześniej przez 36 lat senatorem. Najwyższy urząd w państwie objął, mając 78 lat, co czyniło go najstarszym w momencie zaprzysiężenia prezydentem w historii USA.
Urodzony 20 listopada 1942 r., wychowywał się w katolickiej rodzinie z irlandzkimi korzeniami. Ma troje rodzeństwa. Dzieciństwo spędził w uprzemysłowionym stanie Pensylwania. Do pracy w stalowniach i kopalniach napływali tam migranci m.in. z ziem polskich. Biden stykał się z nimi i był pozytywnie nastawiony do nich (jako prezydent USA dwukrotnie odwiedził Polskę) i w ogóle do klasy robotniczej.
Ojciec przeniósł się z rodziną do stanu Delaware, gdy wkrótce po narodzinach Joego przestało mu się dobrze powodzić. Zajął się handlem używanymi samochodami i odrobił straty finansowe. Joe lubił przytaczać słowa ojca, że nie chodzi o to, ile razy zaliczy się nokaut, ale o to, jak szybko stanie się na nogach. W szkole średniej nie wyróżniał się pod względem nauki, jednak imponował kolegom upartym charakterem i ambicją. Założył się np. o pięć dolarów, że da radę wspiąć się na hałdę gorących odpadów kopalnianych, choć ryzykował zdrowie i życie. Po latach wspominał, że ryzyko było warte podjęcia, bo zasmakował „nieśmiertelności”. Wysoki i szczupły odnosił sukcesy w bejsbolu.
Zrobił licencjat z historii i nauk politycznych w 1965 r. Studiował też prawo. Zmagał się w młodości z jąkaniem. Stawał przed lustrem i recytował poezję, aby zapanować nad przypadłością, z powodu której spotykały go drwiny. Chciał być taki jak wszyscy.