Rok Fryderyka
Bez kultu. Był 2012 r. Na berlińskim Gendarmenmarkt jakiś facet powiewał połami surduta, dobrotliwie wygrażał przechodniom laską, uchylał trójgraniasty kapelusz i wtykał do rąk ulotkę: „To depesza do Niego”. Jakiś malec pytał matkę, czy to Dziadek do orzechów? Nie, to ktoś przebrany za Starego Fryca.
Od stycznia 2012 r. Fryderyka w Berlinie było dużo. W księgarniach wyrój książek, także CD z wyborem listów z 42 lat korespondencji króla z Wolterem. W teatrach jubileuszowe przemówienia, dyskusje i koncerty. A od kwietnia dwie wystawy. Zaś w autentycznym fryderycjańskim poczdamskim entourage’u musical „Fryderyk. Mit i tragedia”. Organizatorzy zachęcali: „Najlepsi aktorzy, bujne kostiumy, fascynująca gra świateł, gigantyczna scenografia, porywająca choreografia i wpadająca w ucho muzyka gwarantują znakomitą rozrywkę”.
Ale jednak nabożnego kultu Fryderyka nie było. Przekonał się o tym Hartmut Dorgerloh, szef Fundacji Pruskich Pałaców i Parków, któremu fryderycjański rok wcale nie napędził sponsorów. Była najwyżej ciekawość, jakim człowiekiem był ten hazardzista, który stawiając wszystko na jedną kartę, wyniósł Prusy do rangi mocarstwa? Dzisiejsza moda podpowiada, że być może był kobietą: w telewizyjnym półdokumencie młodego Fryderyka zagrała Anna Thalbach, a starego zgorzknialca – jej matka, wspaniała Katharina Thalbach. Również we „Frycu” Uwe Wilhelma, wystawianym w Poczdamie, króla Prus grała kobieta.
Dramaturg o Fryderyku. „Fryc”, ta „komedia kryminalna”, rozgrywa się w maju 1786 r. Fryderyk jakoś wciąż nie może umrzeć, choć wszyscy aż przebierają nogami, by już ich od siebie uwolnił. Trzy metresy następcy tronu szepczą mu, że nie zaszkodziłby flakonik trucizny.