L.P: Jak odnosi się pani do zarzutu, że jury Pritzkera pomija zasługi kobiet? W ponad czterdziestoletniej historii tej nagrody uhonorowano zaledwie pięć: Zahę Hadid, Kazuyo Sejimę, Carme Pigem i ostatnio Yvonne Farrell oraz Shelley McNamarę. Ale tylko Zaha Hadid, w 2004 r., została nagrodzona indywidualnie.
M.T.: Każda nagroda istnieje w bardzo konkretnym kontekście. Są nagrody w architekturze i projektowaniu o ponad stuletniej tradycji. I chyba w przypadku Pritzkera – którego przyznaje się od 1979 r. – można mówić, że zaciążyła na nim historia. Patrząc w przeszłość, trudno oprzeć się wrażeniu, że w dziedzinie architektury uznanie przynależało do mężczyzn. Pojawił się nawet swoisty kult jednej osoby, kult wielkiej osobowości, zasłużonej postaci, tak byli traktowani np. Le Corbusier czy Mies van de Rohe. Jury, które wyróżnia Pritzkerem, w większości hołduje temu kultowi, czyli tak, ciało przyznające nagrodę jest konserwatywne. Tymczasem w moim pojęciu takie „tradycyjne” rozumowanie i czczenie jednego wybitnego autora jest po prostu błędne! W przypadku kobiet jurorzy napotykają szczególną trudność, by zmieścić je w owym modelu „jeden geniusz” – „jeden twórca”. Bo to, przyznajmy, jest męski model.
Zauważam jednak – ku mojej radości – powolne odchodzenie od tej koncepcji. Coraz więcej nagród i wyróżnień przyznaje się za osiągnięcie konkretnych celów, realizację ważnych programów. Już nie chodzi o „wybitność” czy „superznane nazwisko”, tylko o głębokie rozumienie, czym powinno być dobre, odpowiadające na potrzeby współczesności projektowanie.
L.P.: W jaki sposób Pani zdaniem np. Hadid, Sejima czy Pigem odzwierciedlają swoje czasy – milenijny przełom oraz pierwszą i drugą dekadę XXI w.