Jeszcze rok temu pytanie: „Jak spędzili państwo kwarantannę?”, było nie do pomyślenia. Komu się śniło, że z dnia na dzień prawie wszyscy na Ziemi staniemy przed widmem zarażenia się tajemniczym wirusem z dalekiego Wuhan, a uniwersalnym środkiem zaradczym będzie wymyślona w XIV w. kwarantanna? Pandemia pokazała, jak krucha jest nasza cywilizacja, jak delikatne są nasze wyobrażenia o lepszej przyszłości i jak łatwo niewidoczny gołym okiem wirus może storpedować poczucie bezpieczeństwa całego świata.
Dobrodziejstwa spowolnienia
Na tydzień przed oficjalnym ogłoszeniem kwarantanny, wobec plotek, że Warszawa ma być otoczona kordonem sanitarnym, zapakowałem rodzinę do samochodu i ruszyłem do naszego domu na mazowieckiej wsi. Za jednym zamachem rozwiązaliśmy szereg problemów wynikających z pozostawania w ciasnawym mieszkaniu w śródmieściu. Zminimalizowaliśmy konieczność kontaktu z kimkolwiek poza „podstawową jednostką społeczną”. Wielokrotnie powiększyliśmy przestrzeń życiową, bo wiejski dom jest dwa razy większy od naszego mieszkania, do tego otacza go duży ogród, a działka dostaje do lasu. Mając w pełni wyposażony dom i szopę na narzędzia, zaczęliśmy potrzebować mniej rzeczy, od ubrań zaczynając, na zabawkach kończąc. Zabrzmi to jak zachwyty świeżo upieczonego naturalisty, ale po raz pierwszy w życiu mogliśmy dzień po dniu brać udział w „przebudzeniu wiosny”, pijąc poranną kawę z lornetką w ręce i aplikacją rozpoznającą po śpiewie gatunki ptaków. Spowolnienie rytmu i uwolnienie od reżimu obowiązkowego chodzenia do szkoły i biura, okazały się dla nas dobrodziejstwem. Zaczęliśmy niechętnie myśleć o powrocie do codzienności sprzed pandemii. Po dwóch miesiącach wyglądam wprawdzie jak brodaty i odziany w kombinezon Ted Kaczynski, niesławny Unabomber, ale zapewniam państwa, że trzymam fason, nosząc tylko australijskie rolnicze sztyblety i odzież roboczą pewnej ponad stuletniej marki.
Budzenie działki
Sielanka nie trwała w nieskończoność. Po mniej więcej sześciu tygodniach odebrałem telefon. Dzwonili z działu sprzedaży firmy budującej domy gotowe, dla której projektuję proste, energooszczędne budynki. Okazało się, że raptownie wzrosło zainteresowanie najmniejszymi modelami domów, zwłaszcza domkami rekreacyjnymi. Kilka lat wcześniej namówiłem na nie tę firmę, argumentując, że częścią schedy po komunizmie jest fenomen uśpionych działek rekreacyjnych „po babci”. A skoro tak, polska klasa średnia będzie potrzebować dizajnerskich mikrodomostw. „Potrzebujemy więcej modeli!”, wołał głos w telefonie, a ja wróciłem do projektowania. Bo wystarczyło kilka tygodni, by wymęczeni narzuconą koabitacją w kamienicach i blokach mieszczanie postanowili „przebudzić” zapomniane działki. Pojawili się też klienci, którzy rzucili się do kupowania działek, by zainwestować gotówkę przed prawdopodobnym kryzysem. Jedni i drudzy chcieli teraz wykonać następny krok: postawić mały domek. I to jak najprędzej. Czy to nowy fenomen? Nie.
Patrycjusze i robotnicy
W starożytnym Rzymie bogaci patrycjusze, by uniknąć upałów w murach miast, budowali letnie rezydencje obsługiwane przez niewielkie gospodarstwa. Zwyczaj ten, związany też z potrzebą pokazywania statusu, naturalnie „przepłynął” na tereny Cesarstwa Wschodniorzymskiego i dalej. Przy odrobinie dobrej woli za kontynuację tego trendu możemy uznać nieśmiertelne dacze, którymi zabudowano tysiące hektarów okalających rosyjskie miasta. W basenie Morza Śródziemnego i w Lewancie właśnie w domach letnich chroniły się bogate rodziny w czasie zamieszek lub wobec zbliżającego się do miasta wroga.
Po niepokojach średniowiecza, na przełomie XV i XVI w., letnie rezydencje powróciły we Włoszech. Arystokracja i mieszczanie, a nawet wzbogaceni condottieri, czyli zawodowi żołnierze, zaczęli wtedy wznosić podmiejskie palazzi, często zamawiając ich projekty u wielkich architektów epoki. Najlepszym przykładem mogą być powstałe w regionie Veneto budynki projektu Andrei Palladia, zwłaszcza Villa Rotonda oraz Foscari. Pokazywały nowe podejście do roli budynku w krajobrazie. Położone na lekkich wzniesieniach symetryczne i zarazem sterylne bryły były „ukoronowaniem” wiejskiego otoczenia.
Kolejnym okresem sprzyjającym letnim siedzibom był wiek XVIII i oświecenie. Arystokracja zamawiała nie tylko budynki, ale całe ich zespoły, często przypominające sielskie wioski, otoczone krajobrazem stylizowanym na naturalny (w Wielkiej Brytanii) lub zgeometryzowanym (we Francji i w Niemczech). To właśnie w owym okresie pojawiła się tęsknota nie tylko za bliskością natury (w tym za jej lepszym poznaniem naukowym), ale też za prostszym, mniej stresującym życiem „człowieka wiejskiego”. Atrybutem tej szczęśliwszej egzystencji miały być bądź pomniejszone formy pałacyków, np. myśliwskich, bądź stylizowane chaty, których kontynuację i kwintesencję stanowiły budowane do końca XIX stulecia tzw. domki ogrodnika. Ironią historii było, że niejeden zbiedniały XX-wieczny arystokrata, sprzedawszy pałac nowobogackim klientom, przenosił się właśnie do takiego domostwa.
Drogę do powstania demokratycznej wizji domku za miastem otworzyły Wiosna Ludów i rewolucja przemysłowa – równoznaczne z końcem świata arystokracji. Mniej uprzywilejowanym klasom społecznym na zawsze zmieniły dostęp do dóbr. Z jednej strony rosło zainteresowanie osobnością i samotnością, w czym przodowali zwolennicy naturalizmu i transcendentalizmu, zwłaszcza Ralph Waldo Emerson i Henry David Thoreau. Książka „Walden, czyli życie w lesie” jest opisem eksperymentu, jakiemu poddał się Thoreau, żyjąc przez dwa lata, dwa miesiące i dwa dni w zupełnej samotności w chatce nad brzegiem stawu w lasach należących do Emersona. Z drugiej strony dawał się zaobserwować rozkwit szeregu fenomenów wspólnotowych, z których wiele do dziś bulwersuje zatwardziałych tradycjonalistów. Legły one u podstaw tworzonych na przełomie XIX i XX w. odizolowanych kontrkulturowych komun, jak Monte Veritá w Szwajcarii czy wciąż istniejąca The Farm w amerykańskim stanie Tennessee.
Fenomenem masowym był ruch wspólnotowych ogródków działkowych. By ulżyć doli mas zasiedlających raptownie powiększające się miasta, organizacje charytatywne, kościoły, postępowi mieszczanie i pracodawcy zaczęli oddawać pod tzw. ogrody dla biednych nieużytki i tereny o byłym przeznaczeniu wojskowym. Pierwszy w pełni zorganizowany „ogród wspólnotowy” powstał w 1864 r. w Lipsku, był „rodzinnym” rozwinięciem idei lekarza i nauczyciela akademickiego Moritza Schrebera, który postulował budowanie ogródków z myślą o zdrowiu i wychowaniu dzieci. Działki dla robotników miały natomiast zapewniać dostęp do świeżego powietrza, dawać wytchnienie od pracy w fabryce i możliwość uprawiania własnych warzyw. Także w Lipsku zaczęły powstawać pierwsze wiaty i chatki, które dzięki międzywojennej i powojennej popularności ruchu działkowego zobaczyć można dziś wszędzie w Europie, Rosji i USA (zespoły ogródków powstających w Stanach po II wojnie światowej nazywano „ogrodami zwycięstwa”).
Luksus á rebours
W Polsce fenomen działek zaczął się pod koniec XIX w. od inicjatywy doktora Jana Jałkowskiego, który doprowadził do powstania w Grudziądzu w 1897 r. ogrodu „Kąpiele słoneczne”. Dziś popularność działek i rozległość terenów zajmowanych przez Rodzinne Ogródki Działkowe (917 445 działek i obszar 44 000 ha) czyni z Polskiego Związku Działkowców znaczącą siłę. Wskutek rozrastania się polskich miast wiele ROD-ów znalazło się w ich ścisłym centrum. Ale nie tylko w ogródkach na warszawskim Mokotowie czy Saskiej Kępie spotkamy użytkowników zgoła nierobotniczej proweniencji, bo wielkomiejskie działki stały się formą luksusu á rebours, podobnie jak wzmiankowane przeze mnie australijskie rolnicze sztyblety.
Coraz częściej Polacy decydują się na stałe zamieszkanie w całorocznych mikrodomkach na własnych działkach, zwłaszcza że nowelizacja „warunków technicznych” praktycznie nie określa minimalnej powierzchni obiektu zwanego „domem”. W latach 90., chcąc odreagować dekady spędzone w za małych blokowych mieszkaniach, budowaliśmy 400-metrowe rezydencje. Teraz wyraźnie widać tendencję do minimalizacji powierzchni, a co za tym idzie – także potrzeb i kłopotów związanych z posiadaniem dużego domu.
Wbrew wszystkiemu
Ciekawym przyczynkiem do dyskusji o tym, jak bardzo postulaty Emersona i Thoreau są dziś aktualne, jest internetowy projekt „Cabin Porn” i książka pod tym samym tytułem. Prezentują domostwa rozrzucone po całym świecie, odizolowane, powstające często w trudnym terenie, niedostępnym dla zwykłych samochodów. Są w typie chaty traperskiej, niekiedy całkowicie samowystarczalnej energetycznie. Jej użytkownik jest jednocześnie budowniczym, zazwyczaj nieprofesjonalnym, który w przenośni i dosłownie przyniósł dom na miejsce na własnych plecach. Wielość form, technik budowlanych, biografii budowniczych, ale i mała skala budynków są niezwykle ciekawe. I to zarówno jeśli chodzi o sprawczość oraz potencjał twórczy uwolnionego od cywilizacji umysłu, jak też o jego wyłączenie z frenetycznego biegu współczesności. Autoarchitektura ma wymiar manifestu: wbrew wszystkiemu sam zbuduję ten dom! Pokazuje niezależność od kapitalistycznej logiki, która, karykaturalnie rzecz ujmując, zdaje się podpowiadać: po co samemu wymieniać żarówkę, skoro może to za ciebie zrobić wyspecjalizowana firma?
Brda z neolitu
Druga tendencja to domy gotowe. Wachlarz możliwości technologicznych dostępnych na naszym rynku jest coraz większy, a inspiracje przeważnie zagraniczne, co nie dziwi – nawet swojska Brda i jej pochodne są rodzimymi adaptacjami amerykańskich domów typu A-frame. Rozpowszechniły się dzięki artykułowi w New York Timesie z 1957 r., w którym przedstawiono dom Elizabeth Reese projektu Andrew Gellera. To modernistyczna wersja jednej z najstarszych typologii budowlanych na świecie, sięgającej czasów późnego neolitu! Produkowane do dziś Brdy na stałe wpisały się w polski krajobraz. Trudno je nazwać cudem ergonomii, powierzchnia użytkowa parteru to ok. 30 m2, a przestrzeń pod skośnymi połaciami dachu ma ograniczoną ustawność. Bezlitośnie przypominają o swoim istnieniu każdemu, kto z nagła wstanie z kanapy i uderzy w nie głową.
Mimo nieufności większości deweloperów i firm budowlanych, wbrew konserwatyzmowi znacznej części rodzimych odbiorców (pamiętających niski standard mieszkań w blokach z wielkiej płyty) coraz łatwiej w Polsce spotkać domy zrealizowane według różnych form prefabrykacji. Są dostępne kompletne struktury przenoszone dźwigiem, a także budynki w częściowej prefabrykacji. Te lepiej odpowiadają potrzebom ludzi chcących nadać domowi indywidualny charakter. Bo katalogowy projekt architekt może dostosować do naszych wizji i potrzeb. Proces budowy w technologii częściowej prefabrykacji drewnianej (w stanie deweloperskim) zajmuje zwykle tylko 5 tygodni.
Niezależność od kredytów
Przeciętny polski mikrodomek ma ok. 30 m2 powierzchni w rzucie parteru i kilka dodatkowych metrów antresoli. Jest wciąż ponad dwukrotnie większy od amerykańskich domów budowanych na platformach jezdnych, których sztandarowym przykładem są produkty Tumbleweed Tiny House Company. Stały się one formą reakcji na kryzys ekonomiczny w 2009 r., kiedy to po wybuchu tzw. bańki nieruchomościowej tysiące Amerykanów straciło obciążone hipotekami domy. Tumbleweed jest zaopatrzony we wszystko, czego mała chatka potrzebuje, czasem nawet w mikroganek. Rozbrajająca kiczowatość, a zarazem mobilność tych domków przypominają o naturze amerykańskiego społeczeństwa i historii jego wielkich upadków, takich jak czas bezrobocia i migracji po krachu giełdowym w 1929 r. Relacje mieszkających w nich ludzi możemy zobaczyć w dokumencie „Minimalism” z jego tezą „mniej znaczy lepiej”. Celem postulowanym przez autorów filmu, Ryana Nicodemusa i Joshuę Fieldsa Millburna, jest niezależność od kredytów i toksycznych produktów bankowych, zmory nie tylko „ofrankowionej” Polski, ale w zasadzie całego świata.
Moc i prostota
Jako człowiek jeżdżący fiatem 500 i mający słabość do małych, czasem bardzo wąskich domków, być może jestem niereprezentatywny dla naszego społeczeństwa. Jednak obserwując rynek, widzę powiększające się grupy ludzi, którzy z różnych powodów podzielają moje założenia. Na przeniesienie poza centrum i spokojniejszy tryb życia decydują się dojrzałe pary, których dzieci wyfrunęły z gniazda. Młodzi emeryci w okolicach sześćdziesiątki, którzy postanowili wynająć swoje mieszkanie w centrum i zadbać w ten sposób o dodatek do emerytury. Single i przedstawiciele wolnych zawodów, pracujący głównie zdalnie.
Nie bez znaczenia jest tu zestaw argumentów proekologicznych związanych z małymi potrzebami energetycznymi takich struktur w przeliczeniu na liczbę użytkowników. Całoroczne mikrodomostwa nie są zazwyczaj budowane w standardzie energooszczędnym, ale można je doposażyć w małą pompę ciepła, a ewentualne dodatkowe potrzeby grzewcze zaspokoić kominkiem lub kozą. Naprawdę niewiele trzeba, by taką kubaturę ogrzać.
Tysiąc chatek
Małe domy mają moc i prostotę logotypu. Mogą wiązać się ideami, jak w wypadku „Tysiąca chatek” („1000 huts”) – programu zalesiania łysych wzgórz Szkocji. Biorące w nim udział osoby dostają prawo do zbudowania mikrodomu na należącej do gminy ziemi, o ile zobowiążą się do cotygodniowego sadzenia drzew na terenach wokół chatki. Program wyznacza jej lokalizację i wielkość zalesień. Przy okazji łączy wolontariuszy w zorganizowaną społeczność.
Dla mnie, architekta, najlepszymi przykładami hołdu oddanego prostocie są dwa małe domostwa. Pierwsze to Le Cabanon, czyli 13-metrowa chata z bali w Roquebrune-Cap-Martin, w której ostatnie miesiące życia spędził Le Corbusier, gigant modernizmu i twórca bezkompromisowych, przeskalowanych wizji. Drugie zaś to świeżo wyremontowany dom Zofii i Oskara Hansenów w Szuminie, jedna z trzech polskich realizacji włączonych do listy Domów Ikonicznych (www.iconichouses.org). Każdy detal pokazuje tam wyczucie kontekstu i chęć wplecenia stworzonej przez ludzi struktury w naturalne otoczenie. Budowany powoli, ze z trudem zdobywanych materiałów, przez długi czas pozbawiony elektryczności, ale projektowany z rozmysłem i dzięki obserwacji otaczającego świata. Skromny, mądry, otwarty i harmonijny. Taki, jaki powinien być człowiek.
Chcemy do domu
Raport Otodom:
Od końca marca do końca czerwca 2020 r. zwiększyło się zainteresowanie domami na sprzedaż. I choć od lipca mieszkania wracają do łask, domy nie tracą na popularności. Porównując dane z czerwca 2020 r. do tych sprzed 12 miesięcy, liczba wyszukiwań w tej kategorii zwiększyła się aż o 49%.
- W czerwcu i lipcu najczęściej szukano domów w województwach śląskim i warmińsko-mazurskim. Jeśli już ktoś decydował się na bardziej szczegółową selekcję ofert, najczęściej zaznaczał, że szuka domu: nad jeziorem, z ogroddem, garażem, letniskowego, z basenem czy blisko lasu.
- W czerwcu najwięcej było osób szukających domów na sprzedaż w kategoriach cenowych do 500 tys. i do 300 tys. zł oraz o powierzchni od 90 lub od 100 m², czyli wystarczająco dużych, by w przeciętnej rodzinie każdy miał przestrzeń dla siebie, mógł spokojnie pracować czy uczyć się.
- Lipiec przyniósł większe zainteresowanie domami od 100, 120, a także od 150 m². Ciekawostką jest, że największe zainteresowanie tym typem nieruchomości obserwuje się w niedziele.
- W kategorii „domy na sprzedaż” najmniej ofert dotyczyło metrażu 150-199 m². Najwięcej wystawiono domów większych niż 200 m², w drugiej kolejności były powierzchnie od 100 do 149 m².
Partnerem artykułu jest Otodom.
„Salon. Nowe wizje mieszkania” mogą Państwo zamówić pod tym adresem.