Tradycyjnie pojmowana architektura jest swego rodzaju pomnikiem antropocentryzmu. Stanowi manifestację obecności człowieka w przyrodzie i demonstruje nie tylko fakt, że tu jesteśmy, ale i przeświadczenie o górowaniu nad otoczeniem – czego przykładem może być m.in. gigantomania wieżowców, bynajmniej nie podyktowana wyłącznie ceną działki w centrum miasta. Tłumy architektów co roku stają do konkursów na budynek o najciekawszej bryle, który po raz kolejny zaświadczy o kreatywności czy wręcz geniuszu homo sapiens. Szybkim krokiem nadchodzi jednak rewolucja, bo owo antropocentryczne podejście coraz częściej jest kontestowane – i przez twórców, i przez użytkowników architektury.
Od architekta wymaga się teraz, żeby połączył harmonijnie sztukę z naturą i najlepiej, by w wyniku tej operacji nie było widać szwów. Wielką popularność zyskało konstruowanie budowli tak idealnie wpasowujących się w otoczenie, że się z nim wręcz zlewają. Coraz większej liczbie osób podoba się idea, by zatrzeć ślad działalności człowieka w przyrodzie, schować w miarę możliwości dzieło ludzkich rąk, a w każdym razie się z nim nie obnosić. Sama idea ukrytych siedzib jest oczywiście stara jak ludzkość. Szukając inspiracji, można odwołać się np. do jaskini, wydrążonej w ziemi kryjówki, nakrytej darnią ziemianki – zamaskowanych najskuteczniej, jak się da. Do tej pory jednak taka strategia kojarzyła się z celami obronnymi. W XXI w. łączy się z postulatem zminimalizowania ingerencji w pejzaż, doktryną zrównoważonego rozwoju oraz pragnieniem, by nie być takim inwazyjnym gatunkiem, jakim po prawdzie, z natury właśnie, jesteśmy.
W praktyce wpisanie architektury w krajobraz osiąga się najczęściej przez wykorzystanie dominującego w danej lokalizacji budulca – czyli drewna w lesie, kamienia w górach itd.