Rośliny, a szczególnie kwiaty, to wdzięczny temat i od wieków cieszy się wzięciem wśród malarzy i rysowników. Generalnie, odwzorowanie natury za pomocą pędzla lub ołówka (kredki, rylca itd.) postępowało dwutorowo. Z jednej strony powstawały wizerunki inspirowane przyrodą: stylizowane, dekoracyjne i fantazyjne, z drugiej – naturalistyczne, jak najwierniejsze oryginałom. Tym drugim na ogół przyświecały cele praktyczne: edukacyjne i naukowe. Do tego nurtu właśnie zaliczają się ryciny botaniczne. W ubiegłych stuleciach zwykle nie traktowano ich jako sztuki; doceniano jakość wykonania, ale wartość artystyczna była tu drugorzędna wobec botanicznej dokładności. Liczyła się przede wszystkim pieczołowita wierność oddania. Do koniecznych cech ilustratora należała precyzja. Powinien on rygorystycznie pilnować skali poszczególnych elementów i przykładać wielką wagę do szczegółów.
Dziś stare ryciny przeżywają renesans popularności jako dekoracja wnętrza. Ich licznym miłośnikom na ogół nie chodzi o uzyskanie wiedzy na temat pokroju i rozmnażania się przedstawiciela, dajmy na to Anemone nemorosa, lecz o walory estetyczne obrazka.
Ukryta moc
W rozwoju ilustracji botanicznej kluczową rolę odegrały, jak łatwo zgadnąć po samym terminie „ilustracja”, książki. Najpierw te o przeznaczeniu medycznym. Zielnik, słowo obecnie używane na określenie zbioru zasuszonych okazów, kiedyś oznaczało ogród ziołowy, a także księgę o ziołach. Inna nazwa to herbarium (łacińska herba znaczy zioło). Herbaria często zawierały nie tylko sam suchy opis roślin i ich zastosowania w medycynie, ale też ilustracje. Średniowieczne podręczniki ziołolecznictwa wzorowały się na słynnym 5-tomowym De materia medica Dioskurydesa, greckiego lekarza i botanika, działającego w Rzymie w pierwszym wieku naszej ery.