Wędrowałem po ekspozycjach, przeżywając chwile poznawczej euforii, ale i rozczarowań. Główna wystawa Biennale wprowadzała widza przede wszystkim w świat kobiet, ich wrażliwości, fantazji, emocji i traum. Cecilia Alemani, Włoszka mieszkająca na stałe w Nowym Jorku, nie jest pierwszą kobietą kuratorem weneckiego biennale, ale pierwszą, która postanowiła, że pokaże głównie sztukę artystek, zwłaszcza tych mniej znanych.
W rezultacie na 213 zaproszonych do udziału twórców tylko 21 to mężczyźni. Mottem ekspozycji uczyniła tytuł jednego z utworów Leonory Carrington „Mleko snów” („The Milk of Dreams”). Surrealistyczne motto ukierunkowało prezentacje w pawilonie głównym. Co prawda nie zabrakło ekspozycji z socjologicznym zacięciem, opowiadających o społecznych, kulturowych i ekonomicznych aspektach życia kobiet, ich walce o prawa, godność, równość – trudno nazwać wystawę feministyczną, choć tak bardzo przez kobiety jest zdominowana.
Dużo za to jest niczym nieskrępowanej wyobraźni, onirycznych surrealnych obrazów, mitologiczno-etnograficznych klimatów, kosmologicznych wycieczek. Sporo też mamy posthumanistycznych wizji świata, który zapełniają nie ludzie, ale cyborgi i postpłciowe hybrydy, mniej lub bardziej nas przypominające. Do tego szczypta technologii. Trochę straszno, a trochę ciekawie, utopia miesza się z dystopią. Można by uznać, że nadciąga druga Era Wodnika. Wszystko piękne, efektowne, kolorowe, nawet zachwycające, ale nadto oderwane od życia.
Jeżeli sztuka ma nas przenosić w inne wymiary i pozwalać zapominać o codziennych troskach, ta ogromna ekspozycja spełnia to zadanie doskonale. Ale co, jeśli widz szuka w sztuce nie zapomnienia i nie estetycznych przeżyć, ale odpowiedzi na trudne pytania?