Między Apeninem Liguryjskim a szerokim Padem, do którego Zeus strącił młodego Faetona za nieumiejętne powożenie rydwanem słońca, rozciągają się piemonckie winnice, w szczególności rejon Langhe-Roero. Trudno winić władcę nieba i ziemi, że strzelił piorunem w młodzieńca, którego poniosły skrzydlate konie – odpowiednie nasłonecznienie jest kluczowe dla upraw winorośli, a bogowie dobrym winem nie gardzą.
Najstarsze uprawy w regionie datuje się na V w. p.n.e., co wiemy od palinologów, badaczy zajmujących się rekonstrukcją historycznej szaty roślinnej na podstawie analizy pyłków. W V w. p.n.e. w Piemoncie handlowali winem Etruskowie oraz ludy celtyckie, co podobno do dziś pozostawiło ślady w lokalnym dialekcie. Dużo później, bo za cesarza Wespazjana, czyli w I w. n.e., region ten jako znakomity do upraw winorośli chwalił rzymski historyk Pliniusz Starszy w swojej „Historii Naturalnej”. Znacznie bliżej naszych czasów, w upalne lato końca lat 40. XX w., włóczył się po tamtejszych ścieżkach Piemontczyk Cesare Pavese. Swoje wspomnienia zapisał w autobiograficznej noweli „Diabeł na wzgórzach”, w której tytułowe wzgórza porównywał do odpoczywających krów. „Gdy zdarzyło mi się unieść wzrok, widziałem rozkołysane i rozedrgane wąsy winorośli. Kiedy na winnicę patrzy się z dołu, ma się wrażenie, że szybuje w niebo, że zawisa poza światem. U stóp ma się oblane wapnem grudy, poskręcane łodygi, a w oczach fugę zielonych festonów i równych prętów opierających się o niebo. Wciąga się w siebie to wszystko i słucha” – pisał. Mieszczuch Pavese spyta woźnicę, kto nasadził tyle szczepów winnych, a ten po dłuższym namyśle stwierdzi: „Winnice tu zawsze były, to przecie nie dom, co się samemu robi”. Bo samemu istotnie się ich nie robi.