Jestem zawieszona między niebem a morzem – opowiada Rachel Carole Leturgeon i, śmiejąc się, tłumaczy, że pewnie stąd biorą się jej kryzysy tożsamości.
Jest Francuzką, ale czuje się Włoszką. Żyje zanurzona w lokalnej kulturze, która tutaj, jak nigdzie indziej na świecie, ujawnia swoje kolejne warstwy i naleciałości. Wyrafinowanie i melodia języka świadczą o jej głębokiej kulturze literackiej, choć przed tubylcami nadal zdradza ją leciutki akcent. Wyjechała z domu tuż po maturze, studiowała już tutaj: literaturę i filozofię francuską.
– Uciekłam od rodziny, od matki, od Francji, mimo całego jej piękna. We Włoszech urodziłam się na nowo, więc jestem o całe dwadzieścia lat młodsza! – żartuje.
Zaczęła pracować we Florencji, nie znając jeszcze włoskiego, ale za to mówiąc po francusku, angielsku i hiszpańsku. Praca z widokiem na Arno i Galerię Uffizi wydawała się jej wówczas szczytem szczęścia.
Do Toskanii wróciła po latach spędzonych w całkowicie odmiennych pod każdym względem regionach Włoch: Piemoncie i Emilii-Romanii. Inny pejzaż, klimat, inny sposób życia. Przez dziesięć lat pracowała w Mediolanie, w marketingu firmy Olivetti. W Rimini prowadziła z mężem własną firmę produkującą maszyny do drewna. Wróciła do Florencji, bo kupili tu dom. – Był ogromny i naprawdę wspaniały, ale wymagał remontu. W dzień pilnowałam prac budowlanych, a w nocy, w samotności, malowałam. Na początku pojedyncze kwiaty, jakby uwięzione w wazonie. Kiedy na jednym z obrazów pojawił się pęk kwiecia, postanowiłam odejść od męża – wspomina.
Wbrew pozorom Rachel jest bardzo nieśmiała. W twórczości jej rezerwa jeszcze się potęguje. Nie dotyka nawet pędzla w czyjejś obecności.