Stara gorzelnia stoi w centrum Wronczyna pod Poznaniem, naprzeciw dawnego pałacu. Okna od północy wychodzą na zabytkowy park, od południa – na porośniętą bluszczem ścianę, za którą ciągną się kilometry pól. To ładne widoki. I dobra perspektywa – na granicy Poznania, trzy godziny drogi do Berlina.
Kupiliśmy budynek, który już zbierał się ze świata. Stare i grube na niemal metr ściany ciągle były mocne, ale dach częściowo się rozsypał, prąd dawno odcięto, kanalizacji nie było, okna powybijano, a wszystko, co drewniane i metalowe, wyniesiono na opał lub na złom. Ale zachowały się wejściowe wrota; spod warstw łuszczącej się farby wciąż wystawały metalowe okucia i skrzynkowy zamek, który pamiętał jeszcze rok 1864, gdy owe skrzydła po raz pierwszy otwarto.
Zabytkowe budynki nie mają wielu amatorów. W powszechnym przekonaniu strach się za to brać, bo wszystko może stać się źródłem problemu. A ten w dodatku był ogromny: ponad tysiąc metrów zabudowy, rozległe, wysokie strychy i piwnice. Być może zawiniły dwa lata covidu i życia w lekkim poczuciu odrealnienia, a może nasz strach, że gdy pandemia się skończy, wszystko wróci do nieznośnego tempa sprzed ery wirusa. Kupiliśmy więc ten dom za górami, za lasami, we wsi, w której zatrzymuje się jeden autobus na dobę.
Dom, który wydał nam się tyleż stabilny i mocny, co trochę nierzeczywisty.
Nie byliśmy pierwszymi, którzy przejęli się losami starej gorzelni. Poprzedni właściciel stanął do licytacji komorniczej, nie bardzo wiedząc, po co. Ale co dzień przejeżdżał tędy w drodze do pracy i nie mógł patrzeć, jak ten symbol XIX-wiecznej wsi niszczeje. Pierwszy poszedł więc za impulsem serca, a za nim my. W środku nie było już nic godnego uwagi, ale nasz poprzednik zabezpieczył, co się dało, by zminimalizować rozpad substancji budynku.