Pozłacana Grande Histoire najlepszego „domu gościnnego” doprawiona jest goryczą powolnego rozkładu i desperackiego poszukiwania nowych pomysłów na przeżycie. W mojej pamięci zostały więc zarówno obrazy przeszłej świetności, jak i obumierania, bez mała jak kadry z filmu „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona. Nic dziwnego: „Grand” znalazł się już w „Ziemi obiecanej” Reymonta, a od początków łódzkiej filmówki był tłem akcji w ważnych filmach, takich jak „Vabank”, „Zaklęte rewiry” czy niedawno „Zimna wojna”, a dekadę wcześniej – „Inland Empire” Davida Lyncha. Scenografię stanowiły tu oczywiście resztki wspaniałej przeszłości, zaczynając od fasady z balkonami, z których śpiewał niegdyś Kiepura, poprzez salę restauracyjną, sale imprezowe (w tym sławną „Malinową” z balkonem), wysokie pokoje hotelowe, a nawet podziemne łazienki restauracyjne, wyposażone w pisuary American Standard w stylu art déco, z których zresztą z nabożeństwem korzystałem. Z kolei dla gości, którym zdarzyło się spać w „Grandzie” po 1989 r., multisensoryczną scenografię stanowiły powierzchowne przeróbki. Do tego obecny był odór papierosów wsiąknięty w buraczkowe chodniki i tekstylne przegrody. Obłażące okleiny mebli i tapety pokazywały prawdę o schyłku 60-letniej, orbisowskiej ery w historii tego przybytku.
Konserwacja i uwspółcześnianie
Po pięciu latach „Grand” powrócił w pełnej krasie dzięki inwestycji nowego właściciela, Holdingu Liwa braci Likusów, oraz dzięki generalnemu remontowi według świetnego projektu Grażyny Grzybek i Dariusza Maryszewskiego. Projektanci najwyraźniej mieli podobne skojarzenia co ja, uznając, że leitmotivem w „ich” wersji „Grandu” powinien być kontrast między starą tkanką, odpowiednio zresztą spatynowaną, by nie powiedzieć: spreparowaną, a tkanką nową.