Nie pociągało mnie nigdy konsumowanie plastikowych wrażeń. Ani bycie ofiarą wkręconą w machinę masowych atrakcji. Ale teraz mam dzieci i partnerkę, która sączy mi do ucha różne rodzinne pomysły. W tym roku zdecydowaliśmy się na wakacje w postaci objazdu trzech krajów skandynawskich. Wszystko zaczęło się od marzeń dziatwy, by odwiedzić Legoland w duńskim Billund. Do listy spełnianych życzeń dorzuciliśmy park tematyczny Astrid Lindgren w szwedzkim Vimmerby, muzeum IKEA, serię kulturalnych atrakcji w Kopenhadze, Sztokholmie i Oslo oraz kilka dni na pewnej norweskiej wyspie. Jeśli chodzi o kasę, gest niemal samobójczy – nawet dzieląc się kosztami z jeszcze dwiema dzieciatymi rodzinami, jadąc średniej wielkości autem i mieszkając na kempingach. Przyjęliśmy więc politykę nieliczenia, a zwłaszcza nieprzeliczania. Carpe diem, bo... wojna, recesja i kryzys klimatyczny.
W Billund czekała mnie niespodzianka: wizyta w parku tematycznym LEGO okazała się trafić w odpowiedni moment w moim rozwoju intelektualnym. O rozwoju wrażliwości nie wspominając. Nie dlatego, że starzejąc się, zdziecinniałem na tyle, by radować się ludźmi przebranymi za ludki z klocków, ale z powodu możliwości bycia w miejscu pełnym impulsów, niewygód i powodów do rozmyślań nad kondycją ludzkości.
Legoland okazał się fascynującą potwornością wypełnioną piskiem dzieci, próbami okiełznania ich potrzeby wolności oraz frenetycznym przepychaniem się przez tłum.
Co najlepiej zapamiętałem? Plecy i plecaki ludzi przede mną. Zwłaszcza w Domu Strachów, tekturowo-drewnianej konstrukcji à la edwardiańska willa z horrorów. Do ciemnych, pachnących potem wnętrz dostaliśmy się po półgodzinnej kolejce i nie przestraszyło nas tam nic, poza niejasnym przeczuciem, że przy tej ciżbie w razie pożaru nie zdołamy się wyewakuować. Że jak nic stratują nas blade ciała dobrze odżywionych Skandynawów oraz ciała w dowolnych kolorach i wielkościach przybyłe tu z całego świata.
Dzień w Legolandzie był sekwencją stania w kolejkach i galopów przez atrakcje zlewające się w jedno plastikowe wrażenie. Tu pół godziny w pełnym słońcu, tam próba dojrzenia czegokolwiek, ówdzie walka o miejsce dla dziecka przy stole z klockami lub ekranie z idiotyczną grą.
W przerwie, po godzinnym czekaniu, usiedliśmy przy klejącym blacie niby-meksykańskiej restauracji, w której serwowano idealnie pozbawione smaku tacos i obowiązkowe frytki. Dzieci z radością świergotały, pochłaniając jadło, a matki i ojcowie w stuporze zmęczonych przedstawicieli wieku średniego okazjonalnie wypowiadali monosylaby, by oszczędzić siły na kolejne atrakcje. Co ciekawe, zaraz potem unikaliśmy wszelkiej maści rollercoasterów i innych dynamicznie poruszających się pojazdów.
Ostatnią godzinę spędziliśmy w najstarszej części parku. Tu, między wijącymi się kanałami, z wypłowiałych od dekad służby klocków zbudowano miasteczka, linie kolejowe, wyspy, zakłady przemysłowe, lotniska i platformy wiertnicze. Wszystko napędzane ukrytymi motorkami, łącznie z sunącymi kanałami barkami. Choć ogłupiali i zmarnowani, patrzyliśmy na te cuda z zachwytem. Nawet nasze dziatki stwierdziły, że ta słodko oldschoolowa część Legolandu była najlepszym, co w nim do tej pory zobaczyły. Mimo to dorośli byli zgodni: nigdy więcej!
Następny dzień nas zaskoczył. Odwiedziliśmy nowe, zaprojektowane przez Bjarke Ingelsa centrum kreatywności LEGO House. Ceny biletów oraz nieoczywistość konceptu odstraszały tłumy, dzięki czemu przyjemnie spędziliśmy czas w miejscu zupełnie innym niż Legoland. Tu się działało, budowało, montowało filmy, grało, znów budowało, tyle że na zadany temat, do tego podziwiało i konfrontowało działania innych. LEGO House jest wyrazem nowego podejścia do kultowych klocków – proponuje działanie i współdziałanie, a nie „żarcie oczami” kolejnych atrakcji. Nawet my, dorośli, poczuliśmy się zaproszeni do budowania. Z przyjacielem architektem zaczęliśmy z dziecięcym zapałem konstruować samonośne struktury rzucające wyzwanie prawom grawitacji. Na koniec odwiedziliśmy urządzone w piwnicy muzeum LEGO, a w nim nasze dzieciństwo – komplety, które mieliśmy albo o których marzyliśmy. Płakaliśmy jak bobry, wspominając tamte Boże Narodzenia i witryny Pewexów.
I tu, i tu – na własne życzenie i za własne pieniądze – daliśmy się wkręcić w wyżymaczkę. Tyle że wyżymaczka LEGO House bazuje na odrobinie edukacji, dużej dozie kreatywności, sentymentalnej podróży w przeszłość i dawaniu wrażenia sprawczości.
Żegnałem letargiczne Billund w poczuciu, że tak będzie wyglądała przyszłość na pokładach statków sunących przez pustkę kosmosu – wypełniona opiatami, narzędziami zapomnienia, pouczającymi rozrywkami dostarczonymi przez zmyślnych inżynierów społecznych i edukatorów z… LEGO.
***
Jakub Szczęsny
Działa na pograniczu architektury i sztuki. Projektuje obiekty unikatowe (np. Dom Kereta), ale też prefabrykowane budynki jednorodzinne. Jego prace znajdują się m.in. w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. www.szcz.com.pl