Co roku lokalizowane są nowe. – Najczęściej to odkrycia przypadkowe, bo choć próbujemy systematycznie badać dno morskie (np. biorąc udział w projekcie Mananging Cultural Heritage Underwater,) jest to drogie. W dodatku jesteśmy jedyną instytucją badawczą w Polsce, która to robi, przez co mapa z zaznaczonymi wrakami sięga tylko Łeby – mówi Iwona Pomian z Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku.
Problemy z nielegalnymi poszukiwaniami dotyczą także Bałtyku, choć tylko niewielki procent nurkujących ma lepkie ręce. Niektórzy nie zgłaszają odkryć nowych jednostek. – Na szczęście środowisko nurków jest małe i lubi się chwalić. Dzięki tej słabości dowiedzieliśmy się, że na nieznanym nam wraku angielskiego żaglowca, który w z XVII w. zatonął koło Łeby, ma miejsce dzika eksploracja. Gdy postanowiłam wysłać w domniemany rejon nasz statek badawczy, w ciągu tygodnia zgłoszono odkrycie, szkoda, że my zastaliśmy już tylko 3 beczki łoju. Największy kłopot mamy z wrakami, które leżą poniżej 50 m głębokości, bo na takie badania potrzebne są specjalne zezwolenia i sprzęt, którego nie mamy. Przepisy te nie obowiązują nurkujących rekreacyjnie rabusi – mówi Pomian.
Trudno o kontrolę nad całym morzem tym bardziej, że brakuje współpracy między urzędami. Morze podzielone jest na trzy obszary – Urząd Morski w Gdyni, Słupsku i Szczecinie i każdy z nich ma inny system udostępniania wraków. Tylko w Gdyni istnieje ich spis, w pozostałych urzędach panuje wolna amerykanka. W dodatku strefa wpływów konserwatorów wojewódzkich nie pokrywa się z granicami wodnymi, co sprawia, że panuje chaos. – Jestem zwolenniczką turystyki podwodnej, ale zabytkowe wraki trzeba zabezpieczać, bo udostępnione do zwiedzania bez nadzoru za kilkanaście lat będą pozbawione najładniejszych elementów.
Nie wiadomo ile wraków leży na dnie Bałtyku. Zakładając, że port w Gdańsku funkcjonował bez przerwy od X w. i co roku tonęło 10 statków, to w samej Zatoce Gdańskiej może ich być nawet 10 tys
Reklama