Historia

Śmierć i polityka

75. rocznica śmierci Józefa Piłsudskiego

Trumna z ciałem Marszałka na armatniej lawecie. Trumna z ciałem Marszałka na armatniej lawecie. Wikipedia
Świadomość, że Marszałek jest u kresu życia, była niewielka. Tym większym wstrząsem był niespodziewany komunikat, 12 maja 1935 r., o śmierci Józefa Piłsudskiego.

Maria Dąbrowska napisała w diariuszu pod datą 12 maja 1935 r., że wieczorem była na imieninach Zofii Nałkowskiej i tam „przyszła telefoniczna wiadomość o śmierci Piłsudskiego. Wszyscy goście rozpierzchli się momentalnie jak kuropatwy. Pobiegłam do domu. Na mieście jeszcze nie wiedziano. W restauracjach grały muzyki”.

Piłsudski zmarł w Belwederze w niedzielę o godz. 20.45. Natychmiast poinformowano o tym prezydenta Ignacego Mościckiego i premiera Walerego Sławka. Wieść błyskawicznie rozchodziła się po Warszawie. Nałkowska zapisała w dziennikach, że wiadomość „przyszła tutaj w chwili, gdy dom był pełen ludzi. Przełamana w różnych relacjach, w różnych twarzach, ruchach i słowach. Szła z pokoju do pokoju, od grupy do grupy, nie wiadomo dlaczego szeptem – po całej skali wrażenia, po wszystkich jego szczeblach i odcieniach. Było cicho, niektórzy odchodzili od razu, inni jeszcze stali trochę, zatrzymywali się, rozmawiali, żegnali”.

Stanisław Kozicki, redaktor naczelny endeckiej „Gazety Warszawskiej”, bliski i zaufany współpracownik Romana Dmowskiego, otrzymał wiadomość o śmierci Piłsudskiego o północy. W niepublikowanych wspomnieniach napisał, że należało ubrać się i udać do redakcji, lecz przemogło zmęczenie i lenistwo. Porozumiał się jedynie z zastępującym go Zygmuntem Berezowskim i położył się spać. „Gorzko później żałowałem tego, że nie zdobyłem się na energię pojechania nocą z Żoliborza na Nowy Świat! (...) Gdy przyszła do redakcji wiadomość o śmierci Piłsudskiego – wspomina dalej Kozicki – pierwsze dwie strony numeru już były złamane, a na pierwszej stronie były informacje o pobycie w Warszawie ministra francuskiego Lavala i o jego odjeździe. Był też umieszczony jego portret, przedstawiający go wyglądającego z okna wagonu i żegnającego uśmiechem gospodarzy stojących na peronie. Połowę gotowej strony przeniesiono na stronę następną, a na to miejsce zamieszczono informacje i komunikaty rządowe dotyczące śmierci Piłsudskiego. Berezowski przygotował to wszystko, przejrzał starannie, lecz wyszedł nie doczekawszy ponownego łamania dwóch pierwszych stron numeru. Załatwił to zwykły redaktor nocny Feliks Jordan. Niepotrzebnie zostawił na pierwszej stronie śmiejącego się Lavala”.

Śmierć idei

Zostało to przez władze uznane za prowokację. Również opublikowany w następnym numerze „Gazety Warszawskiej” artykuł Romana Dmowskiego został przez władze fatalnie przyjęty. Odbiegał oczywiście od panegiryków na cześć Marszałka, ale nie odmawiał Piłsudskiemu wielkości. Dmowski pisał: „Gdy w państwie umiera jeden z ministrów, powstaje tylko kwestia postawienia innego na jego miejsce. Zgon wszakże ministra spraw wojskowych Rzeczpospolitej wytworzył kwestie niewspółmiernie większe”. Autor wskazywał na brak programu obozu pomajowego stwierdzając, że gdy pytano o program, odpowiedź była tylko jedna: idea marszałka Piłsudskiego. „Dziś, gdy mózg, który tę ideę stworzył i rozwijał, przestał działać, spadkobiercy jej będący w rządzie czy poza rządem są zmuszeni sformułować ją w program. System stworzony w przewrocie majowym może przetrwać tylko w oparciu o centralną postać stanowiącą źródło władzy”. Budowany w ostatnich latach II RP kult marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego potwierdzał tę konstatację.

I stwierdzał dalej Dmowski, że „niepodobna rozpisywać się o jego [Piłsudskiego] życiu i czynach, o jego umyśle i charakterze, bo przez pewien czas po swej śmierci będzie on zbyt żywym dla swych zwolenników i przeciwników, ażeby mogli z potrzebnym spokojem o nim mówić. Trzeba stwierdzić tylko fakt, że rola, którą odegrał, wytwarza z chwilą jego śmierci pierwszorzędnej wagi sytuację polityczną. Trzeba nie być Polakiem, żeby tę sytuację obojętnie obserwować”.

Z perspektywy czasu tekst ten wydaje się wyważony i spokojny. Wywołał jednak wściekłość obozu rządzącego. Numer „Gazety Warszawskiej” został skonfiskowany, co miało znaczne konsekwencje finansowe, przedsiębiorstwo kolportażowe Ruch odmówiło dalszych usług. W tej sytuacji zapadła decyzja wydawców o zamknięciu ukazującego się od 1915 r. dziennika. Na jego miejsce powołano „Warszawski Dziennik Narodowy”. Redaktorem naczelnym został Stefan Olszewski, dotychczasowy zastępca Kozickiego, a wcześniej redaktor naczelny „Gazety Warszawskiej”. Kozicki wszedł w skład redakcji „WDN”. Stefan Olszewski wkrótce zmarł i we wrześniu 1935 r. kierownictwo pisma objął Stefan Sacha.

Ksiądz Bronisław Żongołłowicz, którego pozycja w elicie rządzącej była znacznie wyższa niż zajmowane stanowisko wiceministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego, zanotował w dzienniku, że biskup kielecki Augustyn Łosiński nie wywiesił żałobnych chorągwi i nie pozwolił bić w dzwony. Natomiast biskup Stanisław Łukomski z Łomży miał nie pozwolić „niektórym księżom odprawić nabożeństwa za śp. Marszałka i mówić panegiryków”. Biskup Kazimierz Michalkiewicz z diecezji wileńskiej zalecał, by nie wygłaszać kazań o Marszałku.

Konflikt z biskupem Łosińskim sięgał jeszcze pierwszych dni wojny, gdy oddziały strzeleckie wkroczyły do Kielc i spotkały się z wrogim przyjęciem ze strony biskupa. Wspomniane przez Żongołłowicza zachowania kilku kościelnych hierarchów były wyjątkowe. W dniu pogrzebu w kościołach biły dzwony, a w uroczystościach żałobnych uczestniczyli najwyżsi dostojnicy kościelni. W Krakowie towarzyszył trumnie do katedry wawelskiej metropolita krakowski arcybiskup Adam Sapieha. Ten sam, który dwa lata później, 23 czerwca 1937 r., zarządził przeniesienie trumny z prochami Marszałka z krypty św. Leonarda, która była tymczasowym miejscem pochówku, do krypty Srebrnych Dzwonów.

Decyzja ta wywołała burzę polityczną. Premier Sławoj-Składkowski demonstracyjnie podał się do dymisji, której jednak prezydent Mościcki nie przyjął. Przez kilka dni prasa rządowa ostro atakowała Sapiehę, lecz wkrótce sprawa przycichła, bo ani władze, ani Kościół nie były zainteresowane eskalacją sporu. Echem tej sprawy są pojawiające się czasami stwierdzenia, że arcybiskup Sapieha nie wziął udziału w pogrzebie Piłsudskiego. Liczne fotografie, a nawet film przeczą tym opiniom.

Radość politycznych wrogów

Wincenty Witos, trzykrotny premier, skazany w procesie brzeskim, przebywał wówczas na emigracji politycznej w Czechosłowacji. Prowadził dziennik, w którym zapisał, że 14 maja rano „wpadł do mojego pokoju p. Korfanty z głośnym okrzykiem: Piłsudski umarł. Dowiedział się o tym z radia, do którego zaprosił go gospodarz, usłyszawszy to nazwisko. Było mi dość nieprzyjemnie, bo nie umiał ukryć swej radości przy nim”.

Wojciech Korfanty, legendarny przywódca powstań śląskich, zwalczany przez piłsudczyków, podobnie jak Witos znalazł się na emigracji politycznej w Czechosłowacji. Mieszkali przy granicy z Polską i utrzymywali stałe kontakty ze swymi współpracownikami w kraju.

Witos zanotował, że 16 maja odwiedzili go Stanisław Mikołajczyk i Bruno Gruszka. Mikołajczyk informował, że „śmierć Piłsudskiego zrobiła bardzo niewielkie wrażenie w społeczeństwie, cała żałoba jest sztucznie robiona i podtrzymywana. W Poznańskiem jest raczej radość, która się nawet ujawnia na zewnątrz. Wielu ludzi zostało za to aresztowanych. Uważa, że trochę silniejsze uderzenie położyłoby kres tym rządom”.

Bardziej sceptyczny był poseł Gruszka, który uważał, że brak jest chęci i odwagi u tych, którzy mieliby system obalać. Nie istniały jeszcze w Polsce żadne zobiektywizowane formy badania opinii publicznej. Poparcie dla partii politycznych wyrażało się w wyborach parlamentarnych lub samorządowych, w liczebności inicjowanych wystąpień publicznych (demonstracje, strajki). Na tej podstawie można było jednak formułować tylko bardzo generalne oceny.

Zbigniew Dworecki w wydanej w 2008 r. książce „Poznańskie i Piłsudski” stwierdza, że w Wielkopolsce, „gdzie Marszałek nie cieszył się powszechnym uznaniem, wielu mieszkańców nie kwapiło się do udziału w organizowanych przez sanację uroczystościach żałobnych i nie było przygnębionych. (...) Ogólnie biorąc, większość mieszkańców w Poznańskiem nie żegnała go we łzach i bólu. Wśród zamieszkałej ludności polskiej większy żal i smutek ujawnił się w styczniu 1939 r. z powodu śmierci Romana Dmowskiego”.

W specjalnym numerze „Wiadomości Literackich”, poświęconym śmierci Piłsudskiego, w „Kronice tygodniowej” Antoni Słonimski napisał, że stoi „poza kręgiem tego czaru, a przecież, gdy wtłoczony w szpaler publiczności patrzyłem na pogrzeb Marszałka, całym sercem byłem z tą żałobną gromadą ludzi mu oddanych”. Dwa tygodnie później w kolejnym felietonie powrócił do pogrzebu Piłsudskiego stwierdzając: „Jest dla mnie osobiście coś ponurego i niezgodnego z duchem czasu w takim sypaniu kurhanów mogilnych, kopców, balsamowaniu zwłok, w całym posępnym rytuale pogrzebowym. Koń, okryty żałobą, idący za trumną wielkiego wodza, wstęgi, zbroje, pióropusze, wojownicy z innych szeregów, procesja kapłanów – wszystko to, nie zmienione bodaj od czasów faraonów, tchnie urokiem przeszłości. Duch czasu, o którym tu odważam się wspomnieć, nie przemawia do ludzi z siłą równą odwiecznym tradycjom. Demos nie zmienił się wiele od tysięcy lat. Lud chce mieć ceremoniał i widowisko, chce rytuału, który zaspokaja nastawioną na to wyobraźnię. Jako oznakę potęgi i nieśmiertelności uznaje wszelkie pochody, piramidy i kopce”.

Piłsudski miał królewski pogrzeb. Nigdy dotychczas i nigdy później nie było w Polsce uroczystości pogrzebowych na taką skalę. Niezliczone tłumy towarzyszyły trumnie w Warszawie, gromadziły się w nocy na trasie specjalnego pociągu z Warszawy do Krakowa, a również w Krakowie w drodze na Wawel.

Umarła legenda

Śmierć Piłsudskiego była niezwykłym przeżyciem dla społeczeństwa polskiego. W elitach zdawano sobie sprawę, że Marszałek gwałtownie się postarzał. Ostatnie zdjęcie, gdy w sobotę, 9 lutego 1935 r., powracał z Wilna do Warszawy z pogrzebu ukochanej siostry, przedstawiało schorowanego starca wymagającego pomocy przy chodzeniu. Miał 68 lat.

Dla bardzo wielu ludzi umarła postać z legendy, symbol odzyskania przez Polskę niepodległości, który od kilku już lat był nieobecny w polityce wewnętrznej. W powszechnej świadomości był wszakże gwarantem, że rządzący z jego poręki nie sprzeniewierzą się podstawowym wartościom. Można powiedzieć, że spełniał ludzką potrzebę istnienia dobrego cara, nieświadomego, że otaczają go źli urzędnicy.

Bernard Singer, znawca i uważny obserwator sceny politycznej, napisał, że gdy w czasie warszawskich uroczystości pogrzebowych generałowie ciągnęli liny platformy przewożącej trumnę do pociągu, „oficerów, generałów, ministrów i wszystkich znajdujących się w lożach, a przyglądającym się bacznie tej scenie, opanowuje stan odrętwienia. Lecz w chwilę później oczy wszystkich przesunęły się wraz ze zniknięciem wagonu w stronę pozostałych pierwszych w kondukcie i powstawały wówczas w umysłach ludzi arcyludzkie, ziemskie pytanie. Oczy skierowały się w stronę Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych Rydza-Śmigłego i w stronę stojącego obok niego generała Sosnkowskiego, i w stronę szeregu rządowego z premierem na czele...”.

Otóż Rydz-Śmigły otrzymał od prezydenta Mościckiego nominację na generalnego inspektora kilka godzin po śmierci Marszałka, zgodnie z jego wolą. Jeszcze za życia Piłsudskiego grupa wpływowych piłsudczyków zwróciła się do byłego premiera Janusza Jędrzejewicza, aby przekonał Mościckiego, że po śmierci Marszałka generalnym inspektorem powinien zostać gen. Kazimierz Sosnkowski. Jędrzejewicz odmówił stwierdzając, że przyjęta właśnie konstytucja stanowi, że nominacja ta jest wyłączną prerogatywą prezydenta. Była to wymówka, bo Jędrzejewicz wiedział, o czym nie wiedzieli jego rozmówcy, że w sprawie tej nominacji Piłsudski już podjął decyzję i zakomunikował ją prezydentowi. Podjął również decyzję, że w Ministerstwie Spraw Wojskowych zastąpi go nielubiany przez prominentnych piłsudczyków gen. Tadeusz Kasprzycki.

Stanowisko generalnego inspektora, przewidzianego na wodza naczelnego w wypadku wojny, było kluczowe. Mościcki wykonał instrukcję Marszałka z pełnym przekonaniem, bo wolał pozbawionego zaplecza politycznego Rydza-Śmigłego od Sosnkowskiego. Wiedział bowiem, że Piłsudski chciał, aby prezydentem został Walery Sławek lub Kazimierz Świtalski, a nie chciał ustępować z urzędu przed upływem kadencji, czyli przed 1940 r. Były dwa powody, dla których Mościcki mógł złożyć swój urząd: uchwalenie nowej konstytucji i przewidziane na jesień wybory parlamentarne. Już jednak w połowie lipca w wywiadzie udzielonym Konradowi Wrzosowi na pytanie, czy po wyborach pozostanie na stanowisku, oświadczył, że zawsze robi to, „co jest potrzebne państwu”. Oznaczało to, że nie zamierza ustępować.

Jego siłą były olbrzymie uprawnienia, które dawała mu nowa konstytucja oraz sojusz z Rydzem-Śmigłym, co pozwoliło wyeliminować z gry Sławka i Świtalskiego. A wraz z nimi ich środowisko polityczne.

Gdy umiera dyktator, charyzmatyczny przywódca, zawsze rozpala się walka w obozie rządzącym o schedę. Dopiero później, po czasie, mogą ujawnić się procesy, które może uwieńczyć upadek systemu. W ostatnich latach II RP pojawiło się jednak realne zagrożenie niemieckie, które umocniło pozycję rządzących. Przekonanie, że nie czas na wewnętrzne rozgrywki, stawało się coraz bardziej powszechne.

 

Polityka 20.2010 (2756) z dnia 15.05.2010; Historia; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Śmierć i polityka"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną