Rankiem 6 czerwca 1944 r. wojenny korespondent CBS Richard C. Hottelet siedział skulony w kabinie amerykańskiego B-26, lecącego nad wodami Kanału La Manche. Udział w prawdziwej misji bojowej, choć niebezpieczny, był dla radiowego dziennikarza prawdziwą gratką. Jednak widok, który Hottelet ujrzał z kabiny, sprawił, że szybko zapomniał o lotniczym bombardowaniu. Pod nim, na przestrzeni dziesiątek mil, płynęła w stronę Francji największa flota inwazyjna w historii.
Szturm na Twierdzę Europa
Alianci mieli uderzyć w Normandii. Dowodzący operacją Overlord generał Eisenhower wyprowadził w pole niemieckie dowództwo, spodziewające się inwazji w najwęższym miejscu Kanału – Pas-de-Calais – o czym miały je przekonać fałszywe informacje przekazywane przez wywiad i długotrwale naloty bombowe. Mimo tego w Normandii stacjonowały poważne siły niemieckie, dysponujące rozbudowanym systemem fortyfikacji – baterii dział różnego kalibru, bunkrów, stanowisk karabinów maszynowych i moździerzy. Plaże usiane były setkami tysięcy min, pułapek podwodnych, stalowych kozłów i zwojami drutu kolczastego.
Na prawie 6 tys. okrętów znajdowało się około 175 tys. żołnierzy – Amerykanów, Brytyjczyków i Kanadyjczyków. Płynęło też niezbędne do walki potężne zaplecze logistyczne – tysiące pojazdów (jeepów, ciężarówek, buldożerów), paliwo, amunicja i materiały wybuchowe, żywność, szpitale polowe wraz z wyposażeniem, urządzenia zapewniające łączność, kuchnie polowe. W skład floty wchodziło 1200 okrętów wsparcia, począwszy od pancerników, a skończywszy na miniaturowych okrętach podwodnych. Zaangażowane siły lotnicze liczyły 13 tys. samolotów.
Do lądowania w Normandii szykowali się także korespondenci wojenni. Ich rola była nie mniej ważna niż zadanie tysięcy spadochroniarzy, saperów, marynarzy czy czołgistów. Mieli oni przekazać prasie wolnego świata pierwsze relacje i zdjęcia – pokazać czytelnikom i słuchaczom, jak na ich oczach tworzy się historia. Usprawiedliwić krwawy trud frontowych żołnierzy i robotników pracujących w fabrykach broni.
Prawda jest bronią
22 maja generał Eisenhower spotkał się z dziennikarzami, którzy otrzymali akredytacje do relacjonowania inwazji. „Dowiedziałem się z gazet, że zanosi się na jakąś operację” – to zdanie rozbawiło reporterów. Później jednak było już poważniej: „Nasze kraje walczą najskuteczniej, kiedy nasze narody są najlepiej poinformowane. Będziecie mogli relacjonować wszystko, co możliwe, oczywiście zgodnie z wymogami bezpieczeństwa wojskowego. Nigdy nie będę krył przed wami prawdy”. Głównodowodzący wojsk sprzymierzonych zrównał w ten sposób korespondentów ze swoimi żołnierzami. I jedni, i drudzy mieli jak najlepiej wykonać swoje zadania.
Wśród nich był pracujący dla tygodnika „Life” Robert Capa, cieszący się zasłużenie opinią najlepszego wojennego fotoreportera (sławę przyniosło mu słynne zdjęcie upadającego żołnierza zrobione w 1936 r. podczas wojny domowej w Hiszpanii). Jako jedyny fotograf w Normandii miał lądować z pierwszą falą ataku, wraz z żołnierzami 29 dywizji piechoty desantującymi się na plażę Omaha, która po 6 czerwca zdobyła sobie przydomek „krwawa”.
Krwawa Omaha
O 5.50 rano amerykańskie okręty otworzyły ogień na niemieckie stanowiska, wkrótce potem nadleciały bombowce B-26, zrzucając swój śmiercionośny ładunek. O 6.30 mała barka LCA (Landing Craft Assault), na pokładzie której znajdował się Capa, opuściła rampę desantową przy brzegu rejonu lądowania oznaczonego jako Easy Red. Ostatnie metry do brzegu fotograf przebył brnąc w wodzie (klisze zabezpieczył, owijając je w prezerwatywy – tej sztuczki nauczył się we Włoszech od żołnierzy, którzy nie chcieli zamoczyć amunicji), odpychając unoszące się na falach ciała zabitych, co starał się „czynić z pełnym szacunkiem”. Na plaży okazało się, że morskie i lotnicze bombardowanie było dramatycznie niecelne – niemieckie stanowiska zostały niemal nietknięte. Co gorsza, aliancki wywiad nie wiedział, że obsadzili je weterani z 352 dywizji piechoty.
Działa i karabiny maszynowe urządziły lądującym prawdziwą krwawą łaźnię – w ciągu pierwszych minut zginęło kilkuset żołnierzy pierwszego rzutu (większość z 2499 zabitych w „dniu D” Amerykanów padło właśnie tam). Straty były tak duże, że zmyliły nawet niemieckie dowództwo, które uznało, że udało mu się opanować sytuację i nie ma sensu ściągać na brzeg rezerw (jednak desanty na pozostałych czterech plażach – Utah, Gold, Juno i Sword przebiegły zgodnie z planem).
We wspomnieniach Capa otwarcie przyznał się do paraliżującego strachu, jakiego nigdy jeszcze w życiu nie zaznał. Początkowo skrył się w jednym z nielicznych czołgów, które zdołały dotrzeć na Omaha. Zauważył jednak trzeźwo, że strzelają do niego działa przeciwpancerne. Wśród zabitych, rannych i przygwożdżonych do ziemi daremnie starający się znaleźć jakąś osłonę Capa zaczął robić zdjęcia dwoma aparatami Contax – przez półtorej godziny, jakie spędził na „krwawej Omaha”, zużył 4 rolki kliszy 35 mm i sześć rolek 60 mm – razem 79 zdjęć. Po wykorzystaniu klisz udało mu się dostać na odpływającą z plaży LCI 94 (Landing Craft Infantry, średniej wielkości barka desantowa, mogącą zabrać na pokład 200 żołnierzy). Kiedy już wydawało się, że fotograf wydostał się z normandzkiego piekła, na pokład okrętu spadły trzy pociski z dział 88 mm, masakrując wywożonych z plaży rannych.
W tym samym czasie pracujący dla tygodnika „Collier’s” Ernest Hemingway, inna dziennikarska gwiazda, płynął na łodzi desantowej na położony najdalej na wschód odcinek Omaha, noszący kodowe oznaczenie Fox Green. Hemingwayowi bardzo zależało na udziale w operacji Overlord. Mimo że 25 maja uległ wypadkowi samochodowemu i odniósł poważną ranę głowy, postanowił wyjść ze szpitala, by na własne oczy zobaczyć lądowanie. Nie było mu jednak dane zejść na ląd – sternik łodzi dostał wyraźny rozkaz, by nie wypuszczać go z barki, dlatego dziarska relacja Hemingwaya koncentrowała się na pełnym napięcia i trudnym manewrowaniu łodzią wśród min i ognia artylerii. Nic dziwnego, że jego wrażenia różniły się zasadniczo od wspomnień Capy.
Jakżebym chciał, żeby dane mi było opisać wam w doskonały sposób całą historię tego, co nazywa się przewiezieniem transportu przez zaminowany kanał: matematyczną dokładność, obliczenie co do sekundy wszystkiego od chwili, kiedy podniesiona zostanie kotwica, aż do momentu, kiedy łodzie wpłyną na burzliwy, spieniony punkt koncentracyjny na morzu, skąd ruszają do ataku.
Powinienem uchwycić każdy szczegół tej zespołowej pracy, ale nie pominąć niczego – to wymagałoby całej książki, a to jest tylko informacja o tym, jak było na łodziach desantowych tego dnia, kiedy atakowaliśmy Fox Green.
79 klatek
Po dotarciu na pokład okrętu-matki Capa odłożył aparaty i zaczął pomagać przy wnoszeniu rannych. W drodze powrotnej do Anglii padł z wyczerpania – po kilku godzinach obudził się przykryty wojskowym kocem, z kartką na szyi „Wycieńczenie. Brak identyfikatora”. Capa zszedł na brzeg rankiem 7 czerwca. Przekazał zdjęcia kurierowi i natychmiast wrócił na normandzkie plaże.
W tym samym czasie w Londynie z niecierpliwością oczekiwano na zdjęcia Capy. Jeśli, zgodnie z planem, miałyby ukazać się w wydaniu „Life” 19 czerwca, musiały dotrzeć do Stanów najpóźniej w sobotę, 10. Przedtem należało je wywołać, oddać do oceny wojskowego cenzora i wysłać dwoma kolejnymi samolotami. Przede wszystkim musiały dotrzeć do laboratorium, a w chaosie, który zapanował w pierwszych godzinach po lądowaniu, nikt nie wiedział nawet, czy Capa żyje.
Zdjęcia dotarły wreszcie 7 czerwca wieczorem. I kiedy wydawało się, że materiał jest wreszcie bezpieczny, wydarzyło się nieszczęście – pracujący w pośpiechu technik zamknął drzwiczki suszarki, w której suszyły się negatywy. Wszystkie klisze, zawierające 79 bezcennych zdjęć, zostały niemal całkowicie zniszczone. Na szczęście na jednej z klisz zachowało się 11 ujęć, z czego wybrano 6 „dobrych zdjęć”. Fotograficzny materiał dosłownie w ostatniej chwili został ocenzurowany i wysłany do Nowego Jorku.
Zdjęcia Roberta Capy, zrobione w pierwszych minutach lądowania amerykańskich oddziałów na plaży Omaha, zostały opublikowane w Tygodniku „Life” 19 czerwca. Reportaż Ernesta Hemingwaya zatytułowany „Droga do zwycięstwa” ukazał się w tygodniku „Collier’s” 22 czerwca.
Zdjęcia z plaży Omaha przeszły do historii dziennikarstwa, ustanawiając nowy standard dla pracy reporterów relacjonujących działania wojenne. Robert Capa do końca pozostał wierny swojemu credo: „Jeśli twoje zdjęcia nie są dostatecznie dobre, to nie jesteś dostatecznie blisko”. Zginął z aparatem w ręku w trakcie wojny w Indochinach 25 maja 1954 roku.
Korzystałem z książek: „Najdłuższy dzień” Corneliusa Ryana, „Chłopcy Murrowa” S. Cloud i L. Olson, „Capa – szampan i krew” Alexa Kershawa. Fragment reportażu E. Hemingwaya pochodzi z książki „Hemingway reporter” D i H. Machalów.