Grzegorz Rzeczkowski: Ile razy przeczytał pan „Dywizjon 303”?
Arkady Fiedler*: Nie jestem w stanie określić. Na pewno dość dużo. Zaczynałem jeszcze jako kilkunastoletni młodzieniec, ostatni raz czytałem książkę całkiem niedawno, przy okazji jej kolejnego, 30 już wznowienia. Czytam ją co kilka lat i co dla mnie zaskakujące, za każdym razem odkrywam w niej coś nowego, jakieś szczegóły, których wcześniej nie dostrzegałem.
To najlepsza książka ojca?
Trudno powiedzieć, bo to jest zupełnie inna literatura. Ojciec zaczynał od książek podróżniczych, pisanych jeszcze przed wojną, takich jak „Ryby śpiewają w Ukajali”, czy „Kanada pachnąca żywicą”. Natomiast zarówno „Dywizjon 303”, jak i druga wojenna książka ojca, czyli „Dziękuję ci, kapitanie” były wymogiem chwili. Tworząc je, z pisarza - podróżnika zmienił się w reportera wojennego.
Doszło do tego w dość specyficznych okolicznościach. Wybuch wojny zastał go na Tahiti [wyspa na Oceanie Spokojnym, część Polinezji Francuskiej - red.]. Czytając jednak katastroficzne doniesienia z Europy, przede wszystkim o upadku Polski, zdecydował się na powrót. Choć na Tahiti nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo uznał, że nie może tam siedzieć z założonymi rękami, gdy w kraju dzieją się tak straszne rzeczy. Najpierw dotarł do Francji, ale ta szybko upadła, więc niemal w ostatniej chwili przeprawił się przez kanał La Manche do Wielkiej Brytanii, gdzie jako porucznik rezerwy został przyjęty do polskiego wojska.
Gdy rozpoczęła się bitwa o Anglię i naloty na Londyn, okazało się, że polscy lotnicy doskonale sobie radzą w tych śmiertelnych zmaganiach, że świetnie walczą [dywizjon 303 wszedł do walki w ostatnich dniach sierpnia 1940 r.