Historia

Hitler przemknął im koło nosa

Warszawski zamach na Hitlera

Adolf Hitler odbiera defiladę oddziałów niemieckich w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, 5 października 1939 r. Adolf Hitler odbiera defiladę oddziałów niemieckich w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, 5 października 1939 r. BEW/Ullstein
5 października 1939 r., w czasie niemieckiej defilady zwycięstwa w Warszawie, polscy saperzy planowali zamach na Hitlera. Gdyby tylko udało się zdetonować 500 kg trotylu, druga wojna światowa potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Niemiecka defilada w Warszawie 5 października 1939 r., inne ujęcie.Narodowe Archiwum Cyfrowe Niemiecka defilada w Warszawie 5 października 1939 r., inne ujęcie.
Generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski, I dowódca polskiego państwa podziemnego, organizator zamachu na Hitlera. Zdjęcie wykonane w Jerozolimie w czasie II wojny światowej.Biblioteka Kongresu w Waszyngtonie Generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski, I dowódca polskiego państwa podziemnego, organizator zamachu na Hitlera. Zdjęcie wykonane w Jerozolimie w czasie II wojny światowej.

Prób zabójstwa wodza III Rzeszy było przynajmniej kilkadziesiąt. Z każdego zamachu wychodził bez szwanku, co pozwalało mu wierzyć, że czuwa nad nim Opatrzność. We wrześniu 1939 r. Hitler wielokrotnie zmieniał miejsce postoju i odbył przynajmniej dziewięć wypraw na front. Po Polsce przemieszczał się zazwyczaj w kawalkadzie pojazdów. Najpierw jechały motocykle i dwa samochody rozpoznania. Dalej konwój führera, składający się z dwóch grup sześciokołowych limuzyn marki Mercedes ze składanymi dachami. W pierwszej grupie jechał Hitler na tylnym siedzeniu; oprócz kierowcy towarzyszyli mu adiutanci i członkowie obstawy. Za nim dwa kolejne samochody z obstawą, samochody eskorty SS i ochroniarzy z RSD (osobista służba bezpieczeństwa Hitlera), samochód adiutantów i samochód łącznikowy. W drugiej grupie Mercedesów mogli jechać inni wysocy rangą naziści, a także zaproszeni goście. Był także wóz rezerwowy, bagażowy, kuchnia polowa i cysterna z benzyną. Na końcu jechała druga grupa motocyklistów, pluton łączności oraz oddział przeciwczołgowy.

28 września Niemcy zmusili Warszawę do kapitulacji. Od 1 października niemieckie oddziały sukcesywnie wkraczały do przygnębionej klęską stolicy. Upojony sukcesem Hitler przygotowywał się do odebrania defilady zwycięskiej 8 Armii gen. Blaskowitza. 5 października Hitler przyleciał do Warszawy. Na lotnisku Okęcie został powitany przez generałów: Brauchitscha, Blaskowitza i Reichenaua, po czym w uzbrojonym konwoju przejechał do Śródmieścia.

Jego wizyta miała przebiegać z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa. Centrum miasta zostało szczelnie zamknięte i oczyszczone z ludności cywilnej. Na ulicach zawisły flagi III Rzeszy. Setki policyjnych patroli przemierzały ulice, a na dachach wyższych budynków ustawiono karabiny maszynowe. Do miejsc bezpośrednio przylegających do trasy defilady dopuszczono wyłącznie niemiecki personel wojskowy. Nielicznym niewysiedlonym mieszkańcom pod groźbą śmierci zakazano otwierania okien lub opuszczania mieszkań i domów. Dodatkowo Niemcy zażądali wysokiej rangi zakładników jako zabezpieczenia przed potencjalnym zamachem. Uwięziono 12 członków władz miejskich, w tym byłego prezydenta miasta Stefana Starzyńskiego.

Przygotowanie zamachu na tak chronionego człowieka musiało być zadaniem niezwykle trudnym. Jego organizacji podjął się gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski, który w ostatnich dniach września tworzył zaczątki przyszłej organizacji konspiracyjnej – Służby Zwycięstwu Polski. Michał Tokarzewski zapisał we wspomnieniach: „Z kolegą przewidzianym na szefa dywersji omówiłem założenie ładunku pod budynkiem Dyrekcji Kolei i zorganizowanie odpalenia go w momencie przewidywanego tamtędy przejazdu Hitlera po prawdopodobnej defiladzie zwycięstwa”.

Tym szefem dywersji miał zostać mjr Franciszek Niepokólczycki ps. Teodor, dowódca kompanii saperów w Cytadeli, który przygotował całą operację, nie uczestniczył jednak w ostatecznym wykonaniu zadania. Zlecił je swoim żołnierzom i oficerom z 60 Batalionu Saperów Armii Modlin.

Dokładny przebieg przygotowań znany jest jedynie z powojennej relacji por. Dominika Żelazki, który miał pewien wkład w akcję. W pierwszych dniach września 1939 r. Żelazko walczył w kompanii por. Unterbergera pod Mławą. Por. Żelazko dowodził plutonem. Niefortunnie w ogniu walk wraz z kilkunastoma żołnierzami znalazł się poza oddziałem. Po powrocie do kompanii żołnierze usłyszeli zarzut dezercji z pola walki i groźbę sądu polowego z przewidywaną za to karą śmierci. Por. Żelazko wrócił do Warszawy i czekał na rozwój wypadków. Kilka dni przed kapitulacją stolicy przyprowadzono go do dowódcy batalionu mjr. Niepokólczyckiego, a ten miał się zwrócić do niego słowami: „Daję panu porucznikowi do wyboru: albo sąd, albo zadanie, którego pomyślne wykonanie zmaże z pana wszelkie podejrzenia i wszelkie winy. Proszę wybierać”. Żelazko wybrał zadanie. Później okazało się, że było ono niesłychanie niebezpieczne. 25 września, w tzw. czarny poniedziałek (na Warszawę spadło 560 ton bomb burzących i 72 tony bomb zapalających), gdy nawet na chwilę nie ustawał ostrzał artyleryjski, por. Żelazko z kilkoma żołnierzami pobrał z magazynu przy ul. Burakowskiej w Warszawie ładunek trotylu, który miał przewieźć na róg ul. Książęcej i Rozbrat. Ładunek załadował na wozy taborowe i ruszył ulicami stolicy. Konie musiał prowadzić za uzdę, by się nie spłoszyły. Szedł kilka godzin. Gdy Żelazko wreszcie przekazał ładunek Unterbergerowi, ten ponoć powiedział: „Panie poruczniku, udowodnił pan, że nie jest dezerterem, a jeśli uda nam się to, co zamierzamy, będzie pan bohaterem”. Na tym zakończyła się misja Żelazki i w dalszych przygotowaniach do zamachu nie brał udziału.

Pierwszy dowódca Polskiego Państwa Podziemnego gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski wspominał, że podłożono dwa olbrzymie ładunki wybuchowe. Umieszczono je (każdy po 250 kg trotylu) w skrzyniach wraz z „pewną liczbą pocisków artyleryjskich”. Materiał schowany był w sposób niewzbudzający żadnych podejrzeń w rowie przeciwczołgowym, wykopanym w dniach oblężenia Warszawy. Skrzynie przysypano ziemią i prowizorycznie wykonaną nawierzchnią, a następnie przykryto doprowadzoną do normalnego stanu jezdnią. Jeden ładunek umieszczono w pobliżu gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, na zachodnim rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich; drugi – w gmachu Dyrekcji Kolei na wschodnim rogu (po wojnie zbudowano tam gmach KC PZPR). Obydwa dokładnie na trasie, którą miał przemierzać Adolf Hitler.

Generał Karaszewicz-Tokarzewski polecił połączyć ładunki kablem, jego końcówki doprowadzić do piwnicy jednego ze zrujnowanych domów w sąsiedztwie i czekać na dalsze rozkazy.

W sąsiadującym z BGK budynku czuwały na zmianę, dzień i noc, dwa posterunki – każdy złożony z saperów i oficera. Zadanie założenia ładunków wykonali dowodzący akcją por. Franciszek Unterberger, kpt. Edward Brudnicki, a być może i por. rez. Czesław Sawicki.

Następnego dnia Hitler przejeżdżał w długim korowodzie samochodów uprzątniętymi z gruzu ulicami Warszawy. Podczas przejazdu przez Aleje Ujazdowskie rzesze żołnierzy entuzjastycznie pozdrawiały swego wodza, który stał na przednim siedzeniu Mercedesa.

Punkt kulminacyjny obchodów przewidziany był na krótkim odcinku Alei Ujazdowskich, gdzie między Piękną a wylotem ulicy Chopina, wśród willi i eleganckich budynków dawnych ambasad, zbudowano niewysoką trybunę, przybraną swastykami i wielką niemiecką flagą wojenną.

Tutaj, przy dźwiękach wojskowej orkiestry, Hitler w otoczeniu generałów patrzył dumnie na maszerujących w szeregach żołnierzy piechoty, kawalerii i artylerii. Po blisko dwóch godzinach, gdy defilada zbliżała się do końca, Hitler wsiadł do swego Mercedesa i całą kawalkadą pojazdów ruszył w kierunku placu Piłsudskiego. Pokonując Aleje Ujazdowskie i Nowy Świat, stał na miejscu pasażera z podniesioną w nazistowskim geście ręką.

Tymczasem, kilkadziesiąt metrów dalej, mała grupa polskich żołnierzy czekała przyczajona w ruinach jednego z pobliskich budynków na odpowiedni moment odpalenia zapalników... Niestety, Hitler, witany okrzykami swoich żołnierzy, bezpiecznie opuścił skrzyżowanie i odjechał w stronę Starego Miasta. Jeszcze tego samego dnia wrócił samolotem do Berlina.

Dlaczego nie zdetonowano ładunku? Jan Nowak-Jeziorański w książce opisującej historię polskiego podziemia czasów drugiej wojny zapisał: „Tokarzewski tłumaczył mi po wojnie, że nie miał jeszcze wtedy żadnego wywiadu i że defilada zaskoczyła zamachowców. Niepokólczycki nie dostał się tego ranka na miejsce, bo Niemcy zamknęli dostęp do ulic, którymi miał przejechać Hitler. Oficer obecny na miejscu otrzymał wprawdzie rozkaz działania na własną rękę, ale tylko w wypadku, jeśli nie będzie cienia wątpliwości, że widzi przed sobą samego Hitlera. Stawka była za wielka, by można było pozwolić sobie na pomyłkę. Nie wiedząc, kto przyjmował defiladę: Hitler czy Blaskowitz albo Brauchitsch, zawahał się i nie dał znaku do odpalenia detonatora w chwili, gdy korowód aut przemknął mu przed nosem”.

Trzej niedoszli wykonawcy – por. Unterberger, kpt. Brudnicki i ppor. Sawicki – mimo że wcześniej złożyli przysięgę konspiracyjną (wstąpienie do Służby Zwycięstwu Polski), po nieudanej akcji z powrotem założyli mundury i zgłosili się do niemieckiej niewoli. Ładunki z trotylem i pociskami zostały rozbrojone kilka dni później i przeniesione w inne miejsce.

Niezwykle ciekawie atmosferę 5 października oddają świadkowie tamtych wydarzeń, mieszkańcy Warszawy. Józef Małgorzecki: „W Alejach Ujazdowskich odbywała się defilada wojsk niemieckich. Stamtąd kolumny wrogiej armii skręcały w Aleje Jerozolimskie i Marszałkowską w kierunku Saskiego Ogrodu. Staliśmy z żoną na rogu Świętokrzyskiej pod kolumnami PKO. Nad wejściem do gmachu widniał polski orzeł i jakaś sentencja prezydenta Mościckiego. Warszawiacy stali na chodnikach w milczeniu, a ulicą ciągnął nieprzerwany potok ludzi, maszyn i koni. Żołnierze wygoleni, butni, jechali na samochodach, inni siedzieli na wypasionych koniach ciągnących działa, moździerze, cekaemy. Czołgi ciężkie i lekkie jechały ze zgrzytem gąsienic. Na chodnikach panowała przeraźliwa cisza. (…)”.

Teodora Żukowska opisuje zachowanie jej niemieckich sąsiadów, mieszkających wówczas w Warszawie: „Postanowiłam wreszcie wyjść do miasta. Dotychczas prawie nie ruszyłam się z mieszkania, wolałam go pilnować. Na dole przy bramie Niemcy nie wypuścili mnie, nie podając żadnego uzasadnienia. Byłam wściekła. Musiałam zawrócić. Na schodach spotkałam jednego z naszych niemieckich sąsiadów z przeciwka. Zatrzymałam go i zirytowana zapytałam, dlaczego nie pozwalają mi wyjść. Wydawał się jakiś rozgorączkowany. Jego oczy zza okularów błyszczały. »Führer jest dzisiaj w Warszawie – zachłysnął się nieomal. – Odbiera defiladę zwycięstwa niedaleko stąd«. W głosie jego wyczuwało się bezgraniczne uwielbienie, miałam wrażenie, że przy wymawianiu nazwiska Hitlera najchętniej by stanął na baczność”.

Podobne spostrzeżenia zapisała w swych pamiętnikach Leni Riefenstahl, reżyserka słynnych nazistowskich filmów „Triumf woli” i „Olimpia”, która przyleciała na warszawską defiladę razem z ekipą filmową: „Stałam przy Allgeierze, tuż obok Hitlera, i widziałam, jak maszerujący żołnierze wpatrywali się w niego jak zahipnotyzowani. Sprawiali wrażenie, że każdy zrobiłby wszystko na jego rozkaz. Gotowi byli za niego umrzeć”.

Jedno jest pewne – gdyby warszawski zamach doszedł do skutku, zabijając wodza nazistowskich Niemiec, wojna potoczyłaby się zupełnie inaczej.

Korzystałam z: Roger Moorhouse „Polowanie na Hitlera”, 2006 r.; Jan Nowak-Jeziorański „Kurier z Warszawy”, 2002 r.; Teodora Żukowska „Na skraju dwóch światów... Wspomnienia 1939–1953”, 2000 r.; Józef Małgorzecki, zbiór rękopisów, BN; „Zeszyty Historyczne” nr 6/1964 r.

Mogło się udać

Opinia ppłk. dr. inż. Waldemara Kawki, eksperta w dziedzinie inżynierii wojskowej, adiunkta Akademii Obrony Narodowej

Dwa ładunki po 250 kg trotylu to dużo?
To bardzo, bardzo dużo. Tym bardziej że były przygotowane do detonacji w samym centrum stolicy.

Gdyby udało się je zdetonować, co uległoby zniszczeniu?
Przyjmując, że pod wybrukowaną jezdnią zalega grunt piaszczysto-gliniasty, to w zależności od głębokości założenia ładunku, kształtującej się na poziomie od 1 do 3 m, promień leja powybuchowego waha się w granicach od 11,5 do 13,0 m (bez uwzględnienia niszczącego oddziaływania „pewnej liczby pocisków artyleryjskich”). A więc całkowitemu zniszczeniu uległaby cała szerokość Alei Ujazdowskich wraz z centralnie usytuowanym torowiskiem dla tramwajów. Po drugie, wyrwane w wyniku detonacji odłamki z pobliskiej zabudowy (cegły, fragmenty drzwi, okien itd.), lecące z ogromną prędkością, stanowiłyby istotny element zagrożenia dla osób znajdujących się w odsłoniętych pojazdach.

Wystąpiłaby gwałtowna zmiana ciśnienia (nadciśnienie i podciśnienie). Na te zmiany szczególnie wrażliwe są wewnętrzne organy człowieka, zwłaszcza te, które zawierają dużą ilość gazów i płynów, mocno ukrwione narządy, wszelkiego rodzaju połączenia międzytkankowe oraz błony bębenkowe.

Wystarczyłoby na całą kawalkadę pojazdów?
Trudno to jednoznacznie określić, dysponujemy zbyt małą liczbą danych. Ówczesne limuzyny klasy Mercedes były pojazdami kuloodpornymi, a więc odpornymi na broń strzelecką i przeciwpancerną. Ale zamach miał odmienny charakter i stopień opancerzenia limuzyn był niewystarczający. Zamach mógł się więc udać.

Polityka 40.2011 (2827) z dnia 27.09.2011; Historia; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Hitler przemknął im koło nosa"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną