W 1914 r. między Kopenhagą a Petersburgiem istniały zaledwie cztery państwa: dwa królestwa (Dania i Szwecja) oraz dwa imperia – Romanowów i Hohenzollernów. 10 lat później skandynawskie monarchie miały się w dalszym ciągu dobrze, za to z Niemiec i Rosji wykluło się pięć nowych państw narodowych (i jedno wolne miasto). Symbolem (ale i warunkiem przetrwania) ich niepodległości były nie tylko własne ambasady czy armie, ale również własne porty stanowiące narodowe bramy na świat. Jednak zrządzeniem historii (niezwykle w tym regionie pogmatwanej) i zwycięskich mocarstw jedne państwa miały ich w nadmiarze, inne zaś w ogóle lub zasługiwały one najwyżej na miano furtek.
I tak np. maleńka Łotwa miała aż trzy (Rygę, Windawę i Lipawę), duża Polska otrzymała nie tyle port, ile prawa (jak się okazało, dość iluzoryczne) do korzystania z niego, zaś Litwa nie dostała nic. W rezultacie Polska musiała sobie własny zbudować, a Litwa – wywalczyć.
Ale i te nowe państwa bałtyckie, które od początku dysponowały oknami na świat, musiały je początkowo mocno przymknąć. Do I wojny żyły bowiem przede wszystkim z tranzytu do i z Rosji, nieraz – jak Ryga i Rewal/Tallin – od wieków rywalizując o miano najważniejszego pośrednika między Wschodem a Zachodem. Rewolucja i wojna domowa z jednej strony ułatwiły stworzenie niepodległych republik bałtyckich, ale z drugiej Rosja, jeszcze niedawno żywicielka fińskich, łotewskich i estońskich portów, stała się najpierw otwartym wrogiem, a potem twardo i bez sentymentów negocjującym kontrahentem. Nic dziwnego, że spór o coraz mniejszy kawałek rosyjskiego (czy raczej radzieckiego) tortu był bezpardonowy.
Na uprzywilejowanej pozycji znalazł się początkowo Tallin. 2 lutego 1920 r. Estonia zawarła bowiem z radziecką Rosją tzw.