Ciało Abrahama Lincolna na życzenie jego żony zostało zabalsamowane i złożone w mauzoleum w rodzinnym Springfield. Jak twierdzili naoczni świadkowie, z czasem zyskało wygląd marmuru. Jest to całkiem dobra metafora tego, co stało się z Lincolnem po jego śmierci. W zbiorowej wyobraźni Amerykanów funkcjonuje niemal wyłącznie ów posągowy Lincoln z waszyngtońskiego pomnika: zatroskany mąż stanu, gotów prowadzić wojnę dla wyzwolenia czarnych. Jego tragiczna śmierć sprawiła, że Lincoln – choć znienawidzony przez Południe i obwiniany o rozlew krwi przez wielu mieszkańców Północy – z dnia na dzień stał się męczennikiem, wzorem wszelakich cnót, niemalże świętym amerykańskiej demokracji.
Ów wyidealizowany wizerunek czempiona abolicjonizmu, najszlachetniejszego z narodowych skarbów króluje w książkach, filmach i dyskursie politycznym – swoje uwielbienie dla „najwybitniejszego prezydenta” w historii Stanów Zjednoczonych podkreślają politycy obu głównych partii.
„Lincoln”, ostatni film Stevena Spielberga, nie jest superprodukcją o wojnie secesyjnej, lecz dość kameralną opowieścią o kilku pierwszych tygodniach 1865 r., kiedy Abraham Lincoln musiał równocześnie prowadzić wojnę oraz przekonywać Izbę Reprezentantów do przyjęcia 13 poprawki do konstytucji, która miała znieść niewolnictwo na terenie całego kraju. Zanim to nastąpiło, 1 stycznia 1863 r., czyli 150 lat temu, Lincoln podpisał jednak bardzo kontrowersyjny dokument – Proklamację Emancypacji, wyzwalającą niewolników na terytorium konfederatów.
Czym się kierował? Czy rzeczywiście sprawiły to jego silne przekonania moralne, czy było to raczej posunięcie polityczne? Czy naprawdę chciał zrównać w prawach białych i czarnych Amerykanów? Uratował jedność kraju, ale czy był przy tym strażnikiem konstytucji, czy wręcz przeciwnie, żeby osiągnąć swoje cele, nadużywał albo nawet łamał prawo?