Historia

Jak nie powstał PO-PiS

Krasowski z Rokitą: Koalicja, do której nie doszło

„Cała koncepcja wielkiej koalicji opracowana była pod model, w którym Platforma wygrywa wybory, a PiS jest partnerem, choć odrobinę słabszym. Obie strony nie były przygotowane na sytuację odwrotną”. „Cała koncepcja wielkiej koalicji opracowana była pod model, w którym Platforma wygrywa wybory, a PiS jest partnerem, choć odrobinę słabszym. Obie strony nie były przygotowane na sytuację odwrotną”. Maciej Macierzyński / Reporter
Jan Rokita opowiada o tym, jak Platforma i PiS szykowały się w 2005 r. do przejęcia władzy i walki z układem – i dlaczego nic z tego nie wyszło. Publikujemy fragment wywiadu rzeki Roberta Krasowskiego „Anatomia przypadku”, który ukaże się w marcu w cyklu „Historia III RP”.
Rodzina Rokitów - Jan, Nelly i córka Katarzyna, Kraków, 2005 r.Artur Barbarowski/SE/East News Rodzina Rokitów - Jan, Nelly i córka Katarzyna, Kraków, 2005 r.
materiały prasowe

Robert Krasowski: – Skąd wziął się pomysł, że premierem nie będzie postać formatu Ewy Kopacz, tylko pan?
Jan Rokita: – To był koncept Tuska. Już wcześniej było jasne, że Tusk chce się ubiegać o prezydenturę. Moment był bardzo dogodny, bo Kwaśniewski nie mógł już kandydować, a nikogo innego nie było widać na horyzoncie. Kiedy więc okazało się, że po aferze Rywina to ja jestem w czołówce sondaży, musiał jakoś zneutralizować głosy pytających: dlaczego nie Rokita, skoro ma przecież większe szanse? Więc pewnego dnia powiedział: „W takim razie trzeba podzielić role: ja startuję na prezydenta, a ty bądź kandydatem na premiera”. (…)

No więc zacząłem na serio tę rolę obudowywać realiami. Tak powstał programowy think tank pod kierunkiem Stefana Kawalca, a potem szczegółowy plan rządzenia i stopniowo budowana ekipa.

Ale pierwszą rzeczą musiało być zadanie stworzenia wiarygodnej powyborczej podstawy politycznej dla takiej kandydatury, na tyle mocnej, aby móc przedkładać plany głębokich reform bez obawy o śmieszność. Bez tego przecież cała ideologia wielkiego celu, jak i moje premierostwo in spe musiałyby wyglądać całkiem niepoważnie. No i tak powstał koncept PO-PiS, czyli wielkiej koalicji, która miałaby szansę na konstytucyjną większość w parlamencie.

Nikt nie zgłaszał zastrzeżeń wobec koalicji z PiS? Decyzja zapadła bez żadnych dyskusji?
Tak, to bardzo ciekawe, faktycznie nie było dyskusji. W jakimś momencie Tusk, zaabsorbowany swoją kampanią prezydencką, pogodził się najwyraźniej z tym, że przydzielone mi dla świętego spokoju Niderlandy mogą okazać się naprawdę do wzięcia. Myślę, że po namyśle odłożył po prostu ostateczne rozwiązanie kwestii Rokity na późniejszy czas. Jego wewnętrzny stosunek do idei premiera Rokity i wspólnego rządu z Kaczyńskim ujawnił się dopiero wyraźnie podczas kampanii wyborczej 2005 r. Najpierw zablokował kandydatury moich współpracowników na listach PO, potem zaś partia skoncentrowała cały swój potencjał wyłącznie na kampanii prezydenckiej.

Poza wszystkim innym, to było dość mało logiczne, bo wybory parlamentarne miały wyprzedzać czasowo prezydenckie i dla każdego specjalisty od kampanii było jasne, że na wynik drugich wyborów, odległych o dwa tygodnie, wpłynie decydująco znany mechanizm powyborczej premii za pierwsze zwycięstwo. Wiadomo przecież, że popularność partii osiąga swe apogeum mniej więcej dwa tygodnie po każdych wygranych wyborach. Więc wtedy na własną rękę zorganizowałem swoją lokalną kampanię w Krakowie, ze znanymi billboardami: „Premier z Krakowa”, co musiało wyglądać bardzo śmiesznie w przypadku kandydata na szefa rządu najsilniejszej wtedy partii w kraju. Ale dla mnie w tamtym czasie najbardziej znamienne było to, że w logikę tworzenia wielkiej koalicji tak miękko i bezkolizyjnie wszedł Kaczyński. Nie trzeba było żadnych szczególnych umów zawierać ani organizować licznych tajnych spotkań. Nie zaistniała nawet w tamtym czasie kwestia podziału łupów. Od tej strony to wyglądało bardzo obiecująco. (…)

Ale pozostawała między wami wielka różnica w generalnej diagnozie na temat stanu państwa. Kaczyński mówił o postkomunistycznym układzie, którego istnienie, jego zdaniem, zostało dowiedzione. Ta diagnoza oznaczała skupienie się w przyszłej polityce na tropieniu układu. Pan z kolei opisywał SLD jako formację, która jedynie skorzystała ze słabości państwa, a nie jako źródło choroby. Zamiast „walki z układem” forsował pan ideę „szarpnięcia cuglami” i reform strukturalnych państwa. Swoją drogą, jak siedząc w komisji, oparł się pan pokusie hipotezy układu?
Po prostu jej nie potrzebowałem do wyjaśnienia afery Rywina. Widziałem tam zjawiska racjonalne, możliwe do precyzyjnego opisania, a taka uogólniona i sprowadzona do sloganu diagnoza bardziej mi zamulała, niźli rozjaśniała rzeczywistość. Dla mnie prawdziwymi aktorami afery Rywina były słabe instytucje państwa, zdegenerowane procedury, szantaż, korupcja i w końcu bohater najważniejszy: sitwa. Albo – jak pan woli – koteria biznesowo-polityczna. Żeby wytępić koterię, trzeba uzdrowić państwo. Z pewnością nie na odwrót!

Czy taka diagnoza różniła radykalnie Platformę i PiS? Nigdy nie zakładałem, że Kaczyński chce wyśledzić jakichś konkretnych ludzi, którzy stanowią w Polsce „układ”, aresztować ich albo przynajmniej wylać z roboty. Tak sugerowali przeciwnicy Kaczyńskiego, ale oni chcieli jego polityczny program zredukować ad absurdum. Sądziłem wtedy raczej (i sądzę zresztą tak do dzisiaj), że Kaczyński używał terminu „układ” jako pewnego rodzaju wytrychu, mającego zbiorczo opisać rozmaite wady życia publicznego, których nie potrafił precyzyjnie zdefiniować, tak aby były one zrozumiałe dla gminu. W ten sposób powstało pojęcie będące poręcznym narzędziem politycznym, służącym do komunikowania się z ludźmi, do ich mobilizacji. Więc myślę, że ten termin był po prostu propagandowym skrótem. To, co jest złe w Polsce, nazwiemy „układem” i obiecamy rozbicie „układu”, czyli normalne państwo. OK, mnie tego typu diagnoza jakoś istotnie nie przeszkadzała. Choć zgodnie ze swoim mniej propagandowym nastawieniem do świata wolałem nazywać konkretne fragmenty tego „układu”. (…)

Nie wiem, czy po latach nie łagodzi pan nadmiernie ostrza diagnozy Kaczyńskiego. On przecież nie mówił o słabym państwie, które ulega sitwom, ale o jednej bardzo konkretnej. I to nie sitwie, ale wręcz mafii, postkomunistycznym gangu z grupą kierowniczą ulokowaną w WSI, z powiązaniami z KGB. U pana była wizja słabego państwa, które pozwala wchodzić na głowę sitwom, u Kaczyńskiego był polityczny szatan.
Szatan jest obecny w polityce, a jego ulubionymi kryjówkami są słabe, rozkładające się instytucje publiczne. Ja starałem się te miejsca odnaleźć i w miarę precyzyjnie opisać. A Kaczyński używał trochę magicznie brzmiących zaklęć. Sprowadzanie sprawy do WSI byłoby oczywiście infantylnym uproszczeniem i nie mam wrażenia, aby takiego uproszczenia używała w tamtym czasie pisowska propaganda. Szukali przecież także diabła – nie bez racji – w familijnych korporacjach prawniczych, w zepsutych uniwersytetach tworzących towarzystwa wzajemnej adoracji, w łapówkarskiej służbie zdrowia czy w wysługujących się tzw. salonowi mediach.

Myślę natomiast, że inna charakterystyczna cecha wszystkich kampanii politycznych Kaczyńskiego się tu objawiła, zresztą nie po raz pierwszy. Nazwałbym ją taktyką absolutyzacji wroga. Kaczyński, żeby z czymś albo z kimś się zacząć bić, potrzebuje obsadzić najpierw to coś albo kogoś w roli ziejącego ogniem Tyfona, ojca wszystkich potworów, jakie wydała ziemia. Nigdy nie doszedłem tego, czy jest to autentyczna potrzeba psychiczna Kaczyńskiego, który widzi wtedy samego siebie jako tego archanioła, wiecznie walczącego z demonem. Czy też raczej to wszystko ma od początku do końca charakter socjotechniczny i jest niczym więcej, jak pewną radykalną formą mobilizacji zwolenników.

Na tę pierwszą hipotezę mógłby wskazywać głośny autoironiczny żart Kaczyńskiego, powiadającego, iż „we mnie jest przecież czyste dobro”. Ale zostawmy na boku psychologię. Ja znałem tę skłonność Kaczyńskiego. Pamiętałem, że jego Tyfonami bywali już Geremek i Michnik, Wałęsa i Wachowski, postkomunizm i układ. Bo potworami Kaczyńskiego nie musieli przecież być tylko ludzie. Ale jego potwór z 2005 r. wydawał mi się – jak już to tłumaczyłem – nawet dość użyteczny. Po prostu zakładałem, że razem z Platformą wpiszę się w jego świętą wojnę z układem, okazując kompetencję i odwagę w reformowaniu państwa. Nawet – przyznam – podobało mi się wtedy takie nadanie pracy reformatorskiej wymiaru epickiego, trochę mitycznego. Ostatecznie nawet uchwalanie ustaw nabiera pewnego kolorytu, jeśli ma być częścią walki z demonem.

Z pana słów emanuje przekonanie, że PO-PiS mógł zgodnie działać. Ciekawe jest to, że mówi to pan pod koniec 2012 r., znając finał historii, znając rozmiary radykalnej kontestacji III RP, jakiej oddał się Kaczyński po Smoleńsku.
Bo uważam, że jego dzisiejsza, posmoleńska absolutyzacja wroga, pewnie najbardziej totalna spośród wszystkich dotychczas, bierze się także z doświadczenia niemożności i fiaska planu zreformowania państwa w latach 2005–07. I nadal sądzę, że Kaczyński ze swoim demonem układu stałby się pragmatyczny, jeśli zostałby wprzęgnięty w codzienny rytm przeobrażania państwa w kierunku przez niego pożądanym. Realne współuczestnictwo jest zazwyczaj najlepszym remedium na pokusę radykalnej kontestacji. Ludzie stają się radykałami tylko wtedy, kiedy świat podąża w kierunku, którego całkowicie nie akceptują. No i jeszcze jedna rzecz, która z reguły bywa ignorowana. Przecież wiedza o sposobie uprawiania polityki przez Kaczyńskiego ma swój awers i rewers. Kaczyński, jak walczy, to tylko z demonem. A gdy Kaczyński rządzi – to rychło zaczyna płynąć w głównym nurcie. (…)

Jednak ostatecznie to Jarosław zagrał ręka w rękę z Lechem. Polska solidarna kontra liberalna, klip z lodówką – obaj bracia wspólnie wyprowadzili ciosy, które odebrały wam zwycięstwo.
Ach, to zupełnie inna sprawa. Ta retoryka, a już zwłaszcza pustoszejąca lodówka, to były posunięcia z dziedziny taktyki politycznej. Dziś myślę, że faktycznie lodówka była punktem zwrotnym polskiej polityki. Jak PO wprowadzi podatek „3 x 15”, to lodówki Polaków nagle opustoszeją – takie było przesłanie tego klipu wyborczego, wyemitowanego w apogeum kampanii. Jego znaczenie nie polegało na sporze o kwestie podatkowe, te bowiem były zapewne do rozwiązania. On miał znaczenie stricte polityczne: to było faktyczne zerwanie sojuszu. Zadziałał jak trąbka wzywająca zaprzyjaźnione plemiona PO i PiS do bratobójczej wojny i zapowiadał ich wściekłą i nieokiełznaną przyszłą wrogość. Do dziś nie wiem, czy inicjatorzy tego klipu działali z premedytacją, aby nie dopuścić do powstania wielkiej koalicji, czy też zbrakło im elementarnej politycznej wyobraźni. W każdym razie dla mnie osobiście to była bardzo znacząca porażka.

Pokazał pan, że idea koalicji PO-PiS nie była atawizmem solidarnościowego rozumu, który składając po raz drugi postkomunistów do grobu, bał się powtórki z utraty jedności z 1990 r. PO-PiS opisał pan jako koncepcję w tamtych warunkach naturalną i racjonalną. Proszę więc opowiedzieć, dlaczego do niej nie doszło?
Przede wszystkim cała koncepcja wielkiej koalicji była obarczona pewną istotną wadą na poziomie taktycznym. Mianowicie była jednostronna, opracowana wyłącznie pod taki model, w którym Platforma wygrywa wybory, a PiS jest partnerem, choć odrobinę słabszym. Nie była przygotowana na sytuację odwrotną, zresztą po obu stronach. Cały plan rządzenia został stworzony po stronie Platformy, a PiS miał być recenzentem i negocjatorem zamkniętego i całościowego projektu. Nagle okazało się, że premier ma być z PiS i że nie ma on żadnego planu. Więc stało się niejasne, co to w ogóle ma być ta IV Rzeczpospolita? Przecież naga idea walki z układem nie załatwiała realnie niczego. A na dodatek zaskoczony sukcesem Kaczyński nie wiedział, co ma zrobić z kwestią szefostwa rządu. Wahał się, czy sam go nie objąć, w końcu zdecydował się na powierzenie tej misji Marcinkiewiczowi, dla którego to był grom z jasnego nieba. Więc precyzyjny plan postępowania wziął w łeb i zaczęła się zwyczajna, permanentna improwizacja.

Opisuje pan chaos po stronie zwycięzców. Po waszej stronie, po stronie pokonanych, jest on jeszcze większy.
No tak, wszystko zaczęło fruwać w powietrzu. Od pierwszego zwycięstwa PiS nie było już żadnego jasnego scenariusza. Nie tylko pomiędzy PiS i PO, ale także wewnątrz obu formacji. Z perspektywy PO, a zwłaszcza jej szefa, kwestia rządu została całkowicie zinstrumentalizowana względem wyniku wyborów prezydenckich. Trudno się zresztą temu dziwić. W warunkach, w których Platforma przegrała, a wynik wyborów spowodował, że w gotowy plan wdarł się chaos, niezbędny był jakiś spiritus movens koalicyjnego projektu, ktoś, kto miałby absolutną determinację i instrumenty potrzebne do doprowadzenia do koalicji.

Nie mógł to z oczywistych powodów być Tusk, który zawsze bał się rządu współtworzonego przez Rokitę i chciał tylko zostać prezydentem, kiedy zaś przegrał, miał naturalną skłonność do myślenia w kategoriach przyszłego odwetu za klęskę, a nie teraźniejszej koalicji na warunkach stawianych przez zwycięzców. Niestety, nie mogłem to także być ja, ponieważ od momentu przegranych wyborów nie mogłem dyktować ani tempa wydarzeń, ani warunków koalicji. Miałem już jawnie nieprzyjaznego Tuska za plecami i musiałem czekać na inicjatywę ze strony Kaczyńskiego. Bardzo deprymująca sytuacja. A Kaczyński – jak się miało okazać – po dwóch zwycięstwach nabrał takiej pewności siebie, że powstanie koalicji zaczął traktować jako jedną z możliwości, bynajmniej nie najbardziej oczywistą.

Byłem szczerze zdumiony, gdy w trakcie rozmowy ostatniej szansy z Tuskiem i ze mną absolutnie odrzucił postulat oddania Platformie jednej z pozycji rządowych w trójkącie MSW–sprawiedliwość–służby specjalne. Nie rozumiałem, o co mu w ogóle chodzi. Widać było przecież, że po jego podwójnym zwycięstwie wyborczym upadek idei koalicji oznaczać musi katastrofę przede wszystkim dla niego. Jakąś samobójczą próbę rządzenia bez większości parlamentarnej, po tym, jak obiecał ludziom przeprowadzenie rewolucji! To wydawało mi się absurdem, sądziłem cały czas, że on się jeszcze za chwilę obudzi z tego złego snu. W takich sytuacjach to zwycięzca musi wykazać determinację w doprowadzeniu do koalicji. Jeśli okazuje, że mu wcale tak bardzo nie zależy, to wszystko musi się w końcu posypać. Uważam, że wielka koalicja ostatecznie nie powstała, bo w krytycznym momencie chaosu zabrakło kogoś, kto by uznał jej powstanie za swoją życiową misję. Ot, i wszystko.

Jak na to wszystko patrzył Tusk?
W tonie szalenie konfrontacyjnym, ultymatywnym, zażądał ode mnie symulowania negocjacji rządowych z Marcinkiewiczem. Przez dwa tygodnie, do wyborów prezydenckich. Uważał, że symulacja powoływania rządu jest niezbędna do utrzymania jego własnych szans prezydenckich, a utwierdzali go w tym jego doradcy od kampanii wyborczej. Oczywiście zgodziłem się, uważając, że jest moim obowiązkiem ten rodzaj pomocy w jego kampanii. Ale nie bez znaczenia było to, że zachowywał się przy tym nerwowo i arogancko, wpadał na przykład we wściekłość, gdy rozmawiałem z Kaczyńskim o kandydaturze Marcinkiewicza, na krótko przed jej publicznym ogłoszeniem. To mnie już wtedy skłaniało do sceptycznego myślenia o rządowej perspektywie na przyszłość. Miałem jasność, że nawet jeśli ten rząd powstanie, to w Tusku może nie mieć realnego sojusznika. A już na pewno mieć go nie może w Tusku przegranym i pozostawionym na parlamentarnym zapleczu gabinetu.

A pan chciał jeszcze tego rządu?
To znów nazbyt ostro postawione pytanie. Powiedziałbym, że te międzywyborcze dwa tygodnie to był właśnie czas, w którym traciłem wiarę w jego sens. Zbyt wiele czarnych chmur się zebrało i w zasadzie żadnych równoważących je znaków nadziei. Więc moje zwątpienie każdego dnia stawało się wtedy większe.

Najpierw nieoczekiwane uderzenie PiS w ideę koalicji za pomocą lodówki. Moje zaufanie do Kaczyńskiego, odbudowywane stopniowo i z trudem, zostało na nowo zrujnowane. Co więcej, uświadomiłem sobie swoją naiwność: przecież to ja mogłem zaatakować, ale mi taka myśl nawet w głowie nie stanęła. Potem porażka wyborcza, która znaczyła fiasko mojego planu przejęcia po wyborach koalicyjnej inicjatywy, z pozycji kandydata na premiera. Następnie Marcinkiewicz – premier sympatyczny i dobrze mi znany, ale pozbawiony tak planu politycznego, jak i programu naprawy państwa. Od tej chwili nie mogłem być nawet pewien tego, jakie będą naprawdę realne priorytety rządu, którego członkiem miałbym zostać. I wiedziałem, że moja idea niezwłocznych i stanowczych reform, które miały wywołać efekt zdumienia opinii, bierze w łeb. Że może się za chwilę okazać, że jestem wicepremierem w jeszcze jednym rozmemłanym i niepozbieranym gabinecie.

Proszę do tego dodać narastające objawy niechęci Tuska, zapowiadające dla mnie w rządzie same kłopoty z własną partią. I nieobecność w Radzie Ministrów obu liderów, którzy, w czym jak w czym, ale w jednym wkrótce byliby zgodni: że ten Marcinkiewicz z Rokitą to nie był jednak dobry pomysł. Ale pytał pan, czy ja chciałem jeszcze tego rządu? Wspominałem już o tamtej końcowej naszej z Tuskiem rozmowie z Kaczyńskim. Tusk zachował się w niej w zaskakująco dla mnie konstruktywny sposób. W finale rozmowy zwrócił się do Kaczyńskiego dokładnie tak: „No to daj to MSWiA Rokicie i robimy jednak razem ten rząd!”. A Kaczyński to kategorycznie odrzucił. To był fakt dla mnie przesądzający.

 

Polityka 09.2013 (2897) z dnia 26.02.2013; Historia; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Jak nie powstał PO-PiS"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną