Jan Skórzyński: – Jakie wrażenie wywarły na panu protesty czerwcowe w Radomiu i Ursusie?
Bronisław Komorowski: – Latem 1976 r. byłem za granicą. Pierwszy raz (i na długie lata ostatni) dostałem paszport i z moją ówczesną narzeczoną, a obecnie żoną, pojechaliśmy zarobić pieniądze na to, by kupić mieszkanie i się pobrać. Pracowaliśmy w jakimś gasthofie w Tyrolu. Po informacji o strajkach zrezygnowaliśmy z dalszych planów turystycznych i wcześniej wróciliśmy do Polski.
Kiedy przyjechałem do Warszawy, to była już zupełnie zmieniona rzeczywistość. Natychmiast skontaktowałem się z Łukaszem Kądzielą i pojechaliśmy razem na spotkanie z Mirkiem Chojeckim. W jakimś pustym mieszkaniu na Piaskach Mirek siedział na materacu i przyjmował adeptów do akcji pomocy w Radomiu. Patrzę, a obok siedzi mój przyjaciel z harcerstwa Tomek Dangel. Nastąpiło radosne powitanie; okazało się, że wszystkie moje wcześniejsze kontakty – studenckie, kikowskie, konspiracyjne, historyczne, harcerskie – pojawiły się w nurcie KOR. Znajomych z tych środowisk spotykałem najpierw u Mirka Chojeckiego, a potem u Zosi i Zbyszka Romaszewskich, do których przywoziłem meldunki z Radomia.
W marcu 1977 r. powstaje druga obok KOR grupa opozycyjna – Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Jak pan do niej trafił?
Ze względu na wcześniejsze przyjaźnie współdziałałem głównie z tzw. młodym KOR. Ale niewątpliwie ponosił mnie trochę temperament polityczny, w inną stronę pchała też tradycja rodzinna. Swoje poglądy określaliśmy wtedy, odwołując się do postaci historycznych – ja byłem od marszałka Piłsudskiego. Na pewno nie byłem narodowcem ani rewizjonistą – dla mnie to były obszary zupełnie obce. Marzyłem o walce o niepodległość Polski, traktowałem działanie społeczne i zaangażowanie na rzecz tych, którzy się buntowali, jak jazdę tramwajem, który ponownie zakończy bieg na przystanku niepodległość.