U zarania wieków średnich, po upadku Rzymu, Konstantynopol był stolicą świata, zwaną często po prostu miastem. Dodatkowych określeń nie potrzebował, podobnie jak jedyny w całym chrześcijaństwie cesarz. Dwór, urzędy centralne, patriarchat i setki tysięcy mieszkańców tworzyło gigantyczny ośrodek konsumpcji, na którego potrzeby pracowały miliony poddanych imperium.
Natomiast to, co miało się stać Republiką św. Marka, było wówczas tylko grupą zabagnionych wysepek, gdzie uchodźcy z twardego lądu chronili się przed pustoszącymi Italię barbarzyńcami. Niedostatek ziemi i słodkiej wody zmuszały do wymiany dóbr z sąsiadami. Skromny był to handel, obejmujący warzoną na miejscu sól i ryby z przybrzeżnych łowisk. Położenie nad laguną przynosiło jednak wymierne korzyści. Jej spokojne wody stanowiły dogodne schronienie dla statków, a uchodzące do niej rzeki – naturalne drogi transportu. Toteż w ciągu kilku dziesięcioleci osady weneckiego archipelagu wyrosły na czołowego przewoźnika północnego Adriatyku. Gdy w VI w. cesarstwo postanowiło zbrojnie odzyskać Italię, wenecka flota wsparła je w tym przedsięwzięciu, przewożąc bizantyńskich najemników do obleganej przez Ostrogotów Rawenny.
Wysiłek ten, choć z punktu widzenia Konstantynopola marginalny, został dostrzeżony i doceniony. Sam Justynian II zaszczycił w 565 r. wyspy wizytą, hojnie nadając dworskie tytuły miejscowym notablom. Wenecja nie była jeszcze nawet miastem. Na Rialto, jej przyszłym politycznym centrum, pasły się krowy. Dziesięć wysp stanowiło bizantyńską jednostkę administracyjną nazwaną z czasem dukatem (od 697 r.), z cesarskim dowódcą wojskowym rezydującym na najbardziej na północ wysuniętej spośród nich, Grado. Militarna obecność Greków szybko topniała i wkrótce faktyczna władza znalazła się w rękach miejscowych możnych.
Poddani kalifa
Póki na morzach dominowały statki z lewantu, wenecjanie zmuszeni byli ograniczać się do groszowych zysków z obsługi lokalnego rynku. Wszystko zmieniło wtargnięcie na scenę polityczną Arabów. W ciągu kilku dziesięcioleci mieszkańcy Kartaginy, Aleksandrii i ruchliwych portów Syrii stali się poddanymi kalifa pozostającego w stanie permanentnej wojny z państwami chrześcijan. Jednak to nie bariery polityczne stanowiły największy problem; kupcy zawsze potrafili je zręcznie omijać.
W 618 r. cesarz Herakliusz musiał zaprzestać darmowego rozdawnictwa żywności mieszkańcom Konstantynopola. (Chociaż wiedział, jak chyba nikt inny, że głodny lud bywa nieobliczalny, a hojność władzy jest jej najlepszą legitymacją; odcięcie stolicy od zaopatrzenia w afrykańską żywność było w końcu jego pierwszym krokiem na drodze do obalenia swego poprzednika). Tymczasowa w zamyśle decyzja, podjęta w najcięższych chwilach wojny z Persją, okazała się jednak trwała także po jej zwycięskim końcu. Najżyźniejsze bowiem prowincje padły niemal natychmiast łupem Arabów.
Od ustanowienia cesarstwa do Rzymu, a później Konstantynopola, rok w rok spływał strumień zbieranych w naturze podatków. Istniał złożony i skrupulatnie nadzorowany system, w którym państwo czarterowało statki, wyznaczało porty, trasy, terminy i stawki przewozowe dla tysięcy ton pszenicy, oliwy, bobu i suszonych owoców. Choć organizacja ta była przymusowa, to uczestniczący w niej prywatni przedsiębiorcy otrzymywali coś, czego wolnorynkowa gospodarka nigdy by im nie zaoferowała – olbrzymie, regularne zamówienia wypłacalnego zleceniodawcy. Przez sześć stuleci kilka tysięcy statków znajdowało stabilne zatrudnienie na stałych szlakach łączących południowe wybrzeże Morza Śródziemnego z północnym.
Krach tego systemu sprawił, że wczorajsi potentaci musieli zainteresować się rynkami uważanymi dotąd za drugorzędne, dostosować asortyment do potrzeb innej, znacznie bardziej zróżnicowanej klienteli i zapoznać się z nowymi drogami handlowymi. Tam nieuchronnie zderzali się ze znającymi lokalne warunki od podszewki, miejscowymi drobnymi przewoźnikami. Działając poza systemem od zawsze, byli oni operatywni i elastyczni. Wynik konkurencyjnego starcia był łatwy do przewidzenia.
Kurczenie się lewantyńskiego handlu otwierało przed ludźmi z zachodnich wybrzeży niespodziewane możliwości. Zapuszczając się na swych skromnych żaglowcach coraz dalej i dalej, mieszkańcy Amalfi, Raguzy, Tarentu i setki innych portowych miasteczek nie byli z pewnością świadomi, że uczestniczą w nowym rozdaniu, które przesądzi o kształcie śródziemnomorskiego handlu na długie stulecia. Tym, co różniło ówczesną transformację gospodarczą od tych bardziej nam współczesnych, było nieporównanie wolniejsze tempo. By na ruinach starego ładu ukształtował się nowy, potrzeba było nie lat, lecz wieków. A o tym, komu miało przypaść miejsce na szczycie hierarchii, przesądzić miała geografia. Wenecja, główny port żyznej równiny lombardzkiej, miała ułatwiony start. Jednak nie tylko ona. Takich miejsc, gdzie cieśniny, przełęcze czy ujścia rzek zbierały wiązkę szlaków w jeden uprzywilejowany węzeł, były wokół Morza Śródziemnego dziesiątki.
Ale geografia to także ludzie ze swymi organizacjami politycznymi i różnym stopniem ekonomicznego rozwoju. Z tej perspektywy pozycja mieszkańców weneckiego dukatu była zupełnie wyjątkowa. Jako poddani Bizancjum mieli ułatwiony dostęp do jego rynku, gdzie nabywali luksusowe towary tak bardzo pożądane przez elity słabiej rozwiniętej łacińskiej Europy. Ta od zawsze znana oś łącząca wschód z zachodem właśnie na Adriatyku krzyżowała się z nowo powstałym szlakiem północ–południe. Od schyłku VIII w. źródła notują coraz więcej informacji o arabskich złotych monetach krążących w Italii. Jakim sposobem miała ona dodatni bilans handlowy z bardziej zaawansowanym cywilizacyjnie światem islamu?
Otóż dysponowała poszukiwanym towarem – niewolnikami. Liczne wojny na rozdrobnionym politycznie Półwyspie Apenińskim były ich poważnym, ale nie jedynym źródłem. Tam właśnie najaktywniejsza ekonomicznie część chrześcijańskiego zachodu stykała się z wciąż jeszcze pogańską słowiańszczyzną. Funkcja tzw. grodów pierścieniowych odkrywanych na obszarze dzisiejszej Słowenii i Chorwacji stanowiła dla archeologów zagadkę (za małe na budowle obronne, za solidne na zagrody dla bydła). Zbieżność miejsca i czasu z rozkwitem lądowych dróg handlu niewolnikami pozwala się jej jednak łatwo domyślić.
Cenna pomoc
Archipelag wenecki stał się czymś na kształt osi w drzwiach obrotowych śródziemnomorskiego handlu. Jego mieszkańcy doskonale zdawali sobie sprawę, że rosnące bogactwo zawdzięczają w ogromnej mierze geopolityce. Toteż gdy u schyłku VIII w. Frankowie podporządkowali sobie całą północną Italię, Wenecja jako jedyna oparła się ich potędze i pozostała wierna wschodnim cesarzom. Wspierała swego suzerena także w operacjach morskich przeciw arabskim flotom operującym u włoskich wybrzeży. Nie bez własnych korzyści. Jeśli Arabowie nie mogli niewolników zdobywać siłą, to musieli ich kupować.
Bizantyńsko-wenecka współpraca trwała tak długo, jak obustronne korzyści pozostawały w harmonii z militarnym potencjałem partnerów. Po klęsce zadanej przez Seldżuków w 1071 r. sytuacja Greków uległa dramatycznemu pogorszeniu. Odtąd, aż po kres swego istnienia Konstantynopol był zmuszany do strategicznej żonglerki: przerzucania stale zbyt szczupłych wojsk z jednego frontu na drugi i polegania w coraz większym stopniu na dyplomacji.
Wkrótce świeżo usadowieni w południowej Italii Normanowie przeprawili się przez Adriatyk i pociągnęli przez Bałkany wprost na stolicę imperium. Osłabione cesarstwo zwróciło się o wsparcie do Wenecji, która dysponując silną flotą, mogła odciąć najeźdźców od ich włoskiego zaplecza. Leżało to w końcu w jej własnym interesie. Gdyby oba brzegi cieśniny Otranto znalazły się w rękach nowej agresywnej potęgi, to sięgający najdalszych zakątków Morza Śródziemnego wenecki handel byłby stale zagrożony u samego korzenia.
Przymusowa sytuacja, w jakiej znalazło się Bizancjum, stanowiła jednak tak wielką pokusę, że władze kupieckiej republiki nie potrafiły się oprzeć, by nie zażądać za pomoc bardzo wysokiej ceny. Były nią m.in. wielkie przywileje handlowe. Chryzobulla wydana przez Aleksego Komnena z 1082 r. zwalniała wenecjan z wszelkiego rodzaju ceł, a także wszystkich opłat (w bulli wyliczono ich sześć rodzajów), do których byli zobowiązani kupcy na terenie cesarstwa. Greccy poddani z dnia na dzień znaleźli się w położeniu grupy upośledzonej, bezradnie patrzącej, jak uprzywilejowany konkurent przejmuje handel na ich własnym rynku. Frustracji nie zmniejszał fakt, że wenecjanie formalnie również pozostawali poddanymi cesarza. Dla Greków byli oni obcy tak ze względu na język, obyczaje, jak i religię.
Przesunięcie handlu w sferę nieopodatkowaną uderzało też w dochody państwa. Jednak stałe zagrożenie normańskie i napięcie polityczne spowodowane pierwszą krucjatą (1097–99) nie pozwoliły Aleksemu aż do śmierci (1118 r.) na rewizję traktatu. Jego następca Jan najpierw przez kilka lat zwlekał, potem otwarcie odmówił potwierdzenia chryzobulli poprzednika. Wenecjanie odpowiedzieli akcją floty na Morzu Egejskim. Jak zanotował Fulcheriusz z Chartres: „mury miast burzyli, panny i dorosłe kobiety w pożałowanie godny sposób niewolili, wszelkie mienie zabierali ze sobą…”.
Jan nie miał dostatecznie silnej floty, by chronić swych poddanych. Floty nie mogło być bez pieniędzy, a pieniędzy bez likwidacji weneckich przywilejów. W 1126 r. skapitulował i zatwierdził chryzobullę Aleksego.
Morska wyprawa
Przez następne półwiecze ciągle płonące granice skłaniały Konstantynopol do poświęcania całej uwagi działaniom doraźnym. Dopiero długie panowanie Manuela Komnena przyniosło pewne odprężenie. Po wstąpieniu na tron (1143 r.) czuł się jeszcze zmuszony do wydania dokumentu nie tylko potwierdzającego, ale wręcz poszerzającego weneckie przywileje, jednak wraz z poprawą sytuacji począł myśleć o zerwaniu uciążliwych traktatów. Najpierw koncesjami handlowymi pozyskał przychylność odwiecznych konkurentów Wenecji – Genui i Pizy, a następnie (12 marca 1171 r.) wydał polecenie aresztowania wszystkich wenecjan na terenie cesarstwa i konfiskaty ich mienia. W lochach miało się znaleźć 10 tys. ludzi, mniej licznym udało się zbiec.
Wenecja odpowiedziała uchwaleniem pierwszej w historii publicznej pożyczki dla sfinansowania największej w dziejach miasta wyprawy morskiej. Na jej czele stanął sam doża Vitale Michel. Szło w końcu o odzyskanie handlowego eldorado, z takim powodzeniem eksploatowanego przez ostatnie 90 lat. Flota ruszyła wypróbowanym szlakiem na Morze Egejskie, ale mimo że pustoszyła gruntownie ziemie cesarstwa, Manuel pozostawał nieugięty. Prowadził wprawdzie rokowania, ale z każdym miesiącem stawało się bardziej oczywiste, że gra na zwłokę. Tymczasem weneckie załogi dziesiątkowała zaraza. Doża nie odważył się uderzyć na Konstantynopol. Flota przezimowała na Chios i w następnym roku powróciła do domu.
Porażka wywołała w Wenecji tak wielkie oburzenie, że dowodzący wyprawą doża został na posiedzeniu rady zasztyletowany. W następnych latach republiki nie stać już było na finansowanie akcji militarnych w podobnej skali. Jej korsarze stale jednak operowali na greckich wodach, a regularne eskadry wzięły udział w oblężeniu Ankony – głównego sojusznika Manuela w Italii. Dyplomacja wenecka także nie próżnowała: podburzała serbskich poddanych cesarza i odnowiła sojusz z najbardziej zaciętym wrogiem Bizancjum, normańskim władcą Sycylii. Bez rezultatu.
Zmianę przyniosła dopiero śmierć Manuela (1180 r.). Jego następcy uwikłani w wewnętrzne konflikty i nieczujący się pewnie na tronie nie dość, że przywrócili Wenecji wszystkie przywileje handlowe, to jeszcze zobowiązali się do wypłacenia wysokiego odszkodowania.
Żelazny uścisk republiki skutecznie gwarantował jej wyjątkową pozycję handlową, aż do czasu IV wyprawy krzyżowej (1202–04). Organizujący ją francuscy feudałowie właśnie Wenecję obrali na przewoźnika swej armii. Gdy krzyżowcy poczęli zbierać się w mieście, szybko okazało się, że ich liczba jest znacznie mniejsza od zakładanej. Oznaczało to kłopoty z zebraniem z góry zakontraktowanej zapłaty. Wenecjanie ze swej strony zaproponowali im, by dla poprawienia stanu finansów wyprawili się pod Zadar. Było to zbuntowane przeciw Wenecji dalmatyńskie miasto, które podobnie jak i inne wschodnio-adriatyckie porty, lepiej czuło się w roli poddanego węgierskiego króla. Węgry były dla nich naturalnym zapleczem gospodarczym, podczas gdy Wenecja – twardo żądająca, by cały handel adriatycki przechodził przez jej komory celne – bezwzględnym konkurentem.
Dla prostych krzyżowców zbaczanie z kursu na Ziemię Świętą, by oblegać chrześcijańskie miasto, wydawało się czymś nie do pomyślenia, ale ich przywódcy bardziej obawiali się, że jeśli nie przystaną na propozycję, to krucjata zakończy się, zanim zdąży się w ogóle rozpocząć. Ruszyli więc pod Zadar, wzięli go szturmem i przekazali wenecjanom. Część krzyżowców niegodzących się na takie postępowanie odłączyła się od wyprawy i na własną rękę pożeglowała do Palestyny. Pozwoliło to przywódcom na dokonanie kolejnego kroku. Poczęli przekonywać swych podkomendnych, że zanim ruszą ku Jerozolimie, powinni najpierw poprzeć roszczenia pretendenta do bizantyńskiego tronu Aleksego Angelosa. Gdy ten odzyska swą ojcowiznę – argumentowano – natychmiast pokryje wszystkie wydatki krzyżowców i wesprze ich 10 tys. zbrojnych. To, że taka zmiana kierunku wyprawy została kategorycznie zakazana przez papieża, a wenecjanie obłożeni przez niego ekskomuniką, zostało przed prostymi krzyżowcami zatajone. Po długich debatach okręty w końcu podniosły kotwice i ruszyły w stronę Konstantynopola.
Osadzenie „prawowitego władcy” na tronie poszło stosunkowo gładko. Grecy nie witali go wprawdzie kwiatami, jak się tego spodziewali krzyżowcy, ale nie byli też skłonni umierać za jego poprzednika. Kłopoty przyszły nazajutrz. Aleksy, aby wypłacić się sojusznikom, zmuszony był posunąć się do grabienia kościołów, co nie przysparzało mu sympatii. Mnożyły się zbrojne incydenty pomiędzy mieszkańcami miasta a krzyżowcami. W końcu jedna z koterii pałacowych zdecydowała się na zamach i usunięcie sprzyjającego łacinnikom cesarza.
Wraz z jego śmiercią misję krzyżowców nad Bosforem należałoby uznać za zakończoną. Tak przynajmniej sądzili Grecy. Dla krzyżowców było oczywiste, że sojusznika trzeba pomścić, a królobójców ukarać. 12 kwietnia 1204 r. ruszyli do szturmu, który po kilku godzinach zaciętej walki przyniósł im pełne powodzenie. Miasto zostało zrabowane i częściowo spalone. Cesarstwo stało się łupem. Na mocy poprzedzającej szturm umowy wszystkie jego ziemie zostały podzielone na lenna i rozdysponowane pomiędzy krzyżowców i wenecjan. Ustalono procedurę podziału łupów ruchomych i wyboru nowego, łacińskiego, cesarza. Potwierdzono też oczywiście dotychczasowe przywileje handlowe republiki.
Łacińska okupacja
Co skłaniało wenecjan do wyjątkowej wprost aktywności w tych ostatnich wydarzeniach? Dominującą pozycję handlową mieli wszak w cesarstwie ugruntowaną. Dowodzący nimi doża Enrico Dandolo był wytrawnym dyplomatą nieskorym do podejmowania zbędnego ryzyka. Chodziło chyba o to, by mogli wreszcie głośno powiedzieć to, o czym skrycie wiedzieli od dawna. Nie są już poddanymi Greków, są ich panami. Sędziwy doża oficjalnie przyjął tytuł, tyleż dumny, co po kupiecku precyzyjny „pana ćwierci i pół ćwierci Imperium Rzymskiego”, tyle bowiem ziem byłego cesarstwa miało Wenecji przypaść w udziale. W praktyce, poza stolicą, trzeba je było dopiero zająć, co nawet Republice św. Marka udało się tylko w części. Opanowanie licznych wysp i nadmorskich twierdz na kontynencie pozwoliło na zabezpieczenie szlaku handlowego z Italii do Konstantynopola. Ale rdzeniem nowego imperium na następne cztery i pół stulecia stała się Kreta. Można z niej było kontrolować nie tylko Morze Egejskie, ale i drogi prowadzące dalej na wschód do Syrii i Egiptu. Tamtejsze rynki z wolna stawały się dla wenecjan ważniejsze od podupadającego Konstantynopola.
Łacińska okupacja nie służyła miastu. Wcześniej żyło ono na koszt prowincji. Zarówno podatki, jak i dochody mieszkających z reguły w stolicy wielkich posiadaczy ziemskich spływały do niego i w nim były wydawane. Cesarstwo Łacińskie władało tylko niewielką częścią terytorium swego poprzednika i było na zachodni sposób zdecentralizowane. Feudałowie przebywali w swych włościach, korzystając raczej z rynków lokalnych. Toteż Konstantynopol stopniowo się wyludniał. Nawet odbicie go przez Greków kilka dziesięcioleci później nie było w stanie odwrócić trendu. Miasto i cesarstwo były już tylko własnym cieniem. I choć kres jego istnieniu mieli położyć Turcy, to w rzeczywistości w ich ręce dostała się tylko wydmuszka, której zawartość już dawno skonsumował kto inny.