Gertruda H. – maszynistka w urzędzie komendanta Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w Warszawie – tak po latach opisywała jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w dziejach miasta: „Wciąż pamiętam, że wielu członków Policji Bezpieczeństwa wraz z małżonkami udało się na dach naszego domu, aby oglądać ogień. W każdym razie też wśród nich byłam. Powiedziano mi, że to płonie getto”.
To, z czym Gertruda H. miała do czynienia nie tylko w 1943 r., ale podczas całej swej służby w Generalnym Gubernatorstwie, to powszedniość przemocy. Bo przemoc stanowiła integralną część życia codziennego okupantów niemieckich.
Dzielnica niemiecka
Pierwsi Niemcy pojawili się w Warszawie zaraz po kapitulacji Polski jesienią 1939 r. Zmiana miejsca zamieszkania wymusiła przyjęcie nowych punktów widzenia i przystosowanie się do nowej rzeczywistości. Głównym doświadczeniem ok. 50 tys. folksdojczów i Niemców przybyłych do Warszawy z III Rzeszy było więc w tym początkowym okresie dojmujące poczucie niepewności. Poczucie bezpieczeństwa dawała im przede wszystkim praca, która przebiegała najczęściej w sposób unormowany i zrutynizowany. Ale była to tylko część ich życia w Warszawie. Równie ważny był sposób spędzania wolnego czasu, który jednak poddany był wielu restrykcjom.
Tylko nieliczni Niemcy mieli własne mieszkania. Większość była zakwaterowana w internatach lub koszarach wojskowych, przy czym starano się, aby pracownicy poszczególnych placówek zakwaterowani byli razem w tym samym miejscu.
Klasycznym przykładem takiej odgórnej organizacji życia codziennego była ulica SS, czyli aleja Szucha. Pełniący w tym czasie służbę w Warszawie policjant Heinz M. wspomina, że wraz z kolegami stołował się w tamtejszej kantynie, a nawet obchodził w niej Boże Narodzenie, sylwestra oraz inne święta. Niemieckie kantyny były miejscem, w którym okupanci z reguły spożywali wszystkie posiłki. Ze względu na dość wysokie ceny wizyty w polskich restauracjach należały raczej do rzadkości, choć Niemcy nie stronili od barów i innych lokali rozrywkowych. Kantyny i internaty miały na celu nie tylko pożądaną integrację, ale także „uwiązanie” okupantów w jednym miejscu. Zarówno administracji okręgowej, jak i komendanturze wojska bardzo na tym zależało, ponieważ uważały miasto za siedlisko grzechu, pełne licznych atrakcji psujących morale okupantów. Kantyny musiały być zatem miejscami jak najprzyjemniejszymi. Miła atmosfera tych miejsc miała sprawić, aby bywalcy nie szukali pocieszenia w alkoholu czy kontaktach z polskimi kobietami. Również z tego względu osiedla zamieszkiwane przez Niemców wyposażone były w drobne warsztaty naprawcze lub sklepy, gdzie można było kupić środki higieny osobistej i przedmioty codziennego użytku, także słodycze, warzywa i owoce.
Istniały też tzw. domy wspólnotowe. Jednym z nich był Dom Niemiecki, który mieścił się w dawnym Pałacu Radziwiłłów (obecnie Pałac Prezydencki). Ten imponujący budynek mocno ucierpiał podczas kampanii wrześniowej, ale okupanci natychmiast przystąpili do jego odbudowy. Od godz. 20 dom stał otworem dla wszystkich Niemców, którzy chcieli spędzić w nim wieczór we własnym gronie.
W dwóch jadalniach, licznych pokojach klubowych oraz kawiarniach zabiegano o dobre samopoczucie okupantów. Obok sal reprezentacyjnych, w których odbywały się bankiety, koncerty i posiedzenia, w budynku znajdowały się również sale do gry w bilard i tenisa stołowego, poza tym do dyspozycji gości była biblioteka oraz winiarnia i piwiarnia. Salę jadalni urządzono w stylu rustykalnym, jej ściany zdobiły malowidła przedstawiające krajobrazy z ojczyzny, nad którymi swoje opiekuńcze skrzydła rozpościerał olbrzymi orzeł.
Życie codzienne
Już na początku 1940 r. otwarto w Warszawie pierwsze kino przeznaczone tylko dla Niemców – przy Nowym Świecie. Z czasem dołączyły inne: Helgoland, Apollo, a na Pradze – Kammerlichtspiele i Schauburg. Bilet na seans kosztował 40 gr.
Zachęcano do czytania literatury niemieckiej. Na początku 1940 r. w Bibliotece Publicznej miasta Warszawy przy ul. Koszykowej otwarto dwie czytelnie (dla palących i niepalących). Zgromadzono w nich ok. 30 tys. niemieckich książek. Wiele z nich, przeważnie pozycji naukowych, należało wcześniej do zbiorów tejże biblioteki. Miesięczny abonament kosztował 1 zł, natomiast żołnierze mogli korzystać z biblioteki za darmo. W pierwszym okresie wojny w Warszawie wydawano także gazetę „Warschauer Zeitung”, ale od 1941 r. zastąpiono ją gazetą „Krakauer Zeitung”, która ukazywała się w całym GG w nakładzie 130 tys. egz. Gazeta miała średnio 10 stron. Jedna strona poświęcona była wiadomościom lokalnym, dwie sportowi w GG, reszta gazety informowała czytelników wyłącznie o tym, co dzieje się w Rzeszy.
Ważne miejsce zajmował sport. Na początku pieczę nad zajęciami sportowymi sprawował Wehrmacht, w kwietniu 1940 r. powołano specjalną jednostkę o nazwie Niemiecki Związek Sportowy Palais Brühl. Królowała piłka nożna. Na mecz z drużyną z Gdańska przyszło 4 tys. kibiców, na mecz z drużyną z Poznania 5 tys. Mecz reprezentantów Niemieckiego Związku z ówczesnym mistrzem Niemiec Schalke 04, rozegrany w Warszawie w listopadzie 1942 r., oglądało aż 20 tys. widzów. Schalke 04 przegrało 2:1, choć rok wcześniej wygrało 8:1.
Dużym zainteresowaniem cieszyła się też atletyka. Podczas Święta Sportu zorganizowanego przez Wehrmacht latem 1940 r. wszystkie 20 tys. miejsc na stadionie było zajęte. W zawodach sportowych brało udział prawie 1500 jednostek stacjonujących w tym czasie w Warszawie i jej okolicach. Jedną z dyscyplin było rzucanie granatem. W tym samym roku okupanci mogli walczyć o tytuł mistrza w tenisie, pływaniu, wiosłowaniu, piłce ręcznej, a nawet w zawodach narciarskich, które rozgrywano w Zakopanem.
Związek Sportowy Kolei Wschodniej z siedzibą w Warszawie zapewniał swoim pracownikom możliwość korzystania z pływalni w byłej hali YMCA przy placu Trzech Krzyży. Basen był zarezerwowany dla Związku w każdy poniedziałek w godz. 20.00–20.30. Na miejsce treningów dojeżdżało się specjalnym autobusem, a po pływaniu można było coś przekąsić w kantynie. W parku Agrykola w 1941 r. zbudowano nawet obiekty sportowe za 67 tys. zł, wyposażone w przebieralnie i prysznice.
Policjant Heinrich H., który początkowo odbywał służbę w Małkini, starając się o przeniesienie do Warszawy, motywował swoją prośbę tym, że tu będzie mógł „uprawiać sport i brać udział w zawodach sportowych”. Nawet gubernator Ludwig Fischer – zapalony żeglarz – zlecił budowę jachtu dla Niemieckiego Związku Sportowego Palais Brühl i w 1940 r. sam wziął udział w regatach sportowych na Wiśle.
Jeżeli chodzi o tzw. kulturę wysoką, to od 1940 r. w stolicy odbywały się Warszawskie Dni Kultury, podczas których teatr im. Schillera z Berlina pod kierunkiem Heinricha George’a wystawił „Alcada z Zalamei” Calderona. Poziom niemieckich teatrów i orkiestr w Warszawie nie był zbyt wysoki, w licznych kawiarniach Niemcy słuchali głosów polskich śpiewaków; Udo von Alvensleben wspomina, że nagradzano ich owacjami.
Najbardziej popularne wśród okupantów były lżejsze formy rozrywki. Zaliczały się do nich tzw. teatry frontowe, czyli przeważnie varietés i kabarety, przeznaczone wyłącznie dla żołnierzy niemieckich. W liczącym 1250 miejsc teatrze Hollywood, który znajdował się w budynku dawnego kina przy ul. Hożej, często odbywały się występy teatrów z Rzeszy i muzyków z filharmonii krakowskiej, ale także wodewile, jak np. „14 dni jak w niebie”. Dla żołnierzy wstęp na spektakle był wolny, ale na niektóre przedstawienia (np. na „Fausta”) także cywile mogli uzyskać darmowe bilety w komendaturze Wehrmachtu.
Kontakty z Polakami
Oficer sztabu generalnego Hans Meier-Welcker zanotował we wrześniu 1940 r.: „Ceny są bardzo wysokie. Pozostaje zagadką, jak zwykli ludzie mogą przy takich cenach przeżyć”. Rzeczywiście, wobec ciągłego braku żywności ludność Warszawy była zmuszona do sprzedaży wartościowych przedmiotów, aby zdobyć środki na utrzymanie.
Gdzie były płaszczyzny styku między Niemcami i Polakami? Z pewnością tam, gdzie w grę wchodził handel na czarnym rynku. Odnotujmy, że w cenie były np. wszy; osoba, u której je znaleziono, podlegała bowiem dwutygodniowej kwarantannie, co oznaczało dłuższy urlop. Zakaz utrzymywania bliższych stosunków z miejscową ludnością zarówno na płaszczyźnie prywatnej, jak i oficjalnej nie wykluczał np. zorganizowanych wizyt w domu publicznym.
Kontakty prywatne pomiędzy Niemcami a Polakami nie były co prawda dobrze widziane, ale zdarzały się sytuacje – nazwijmy tak – romantyczne. I tak folksdojczka Anna H., pracująca jako kucharka dla Policji Bezpieczeństwa, została zwolniona z pracy, ponieważ chciała wyjść za mąż za rozwiedzionego Polaka. Ten związek małżeński jej przełożony uważał za dowód zdrady wobec społeczności niemieckiej. Urzędnik, który zajmował się jej sprawą, zabronił Annie H. używać powitania „Heil Hitler!” i do podjęcia ostatecznej decyzji osadził ją w domowym areszcie. A jednak Ostehen (tzw. małżeństwa wschodnie), czyli związki Niemców z kobietami należącymi do „gorszej rasy”, nie należały do rzadkości. SS utrzymywało, że wielu mężczyzn nie chce sprowadzać do okupowanej Polski swoich żon, aby uniknąć konfliktów z polskimi konkubinami.
Okupanci dość często korzystali z usług prostytutek. W Warszawie Wehrmacht otworzył dwa domy publiczne, zastanawiano się nad otwarciem trzeciego. Oficerzy mieli możliwość zamówienia sobie prostytutki na godziny w hotelu Bristol. Na początku 1940 r. podczas obławy policyjnej w 40 pokojach zastano 34 prostytutki. Na początku 1941 r. w Warszawie otworzono specjalny dom publiczny z 30–40 kobietami tylko dla esesmanów. Według wytycznych SS nabór miał się dokonywać według następujących reguł: „Do burdelu będą rekrutowane wyłącznie młode i atrakcyjne polskie dziewczyny. W ten sposób z jednej strony uniemożliwi się im wykonywanie zawodu matki, a z drugiej strony uświadomi esesmanom i policjantom, że Polki nie są dla nich przeznaczone na żony, a mogą być jedynie prostytutkami”.
Wykroczenia przeciwko tzw. czystości rasy spotykały się z potępieniem jedynie wtedy, gdy wychodziły na światło dzienne. Oskarżony o zgwałcenie Polki pewien mieszkaniec Rzeszy, podczas przesłuchania przez warszawską Policję Bezpieczeństwa, zeznał: „Jestem głęboko przekonany o tym, że to moim świadkom oraz mnie, jako wieloletniemu członkowi SS, zostanie przyznana racja, a nie świadkom polskim czy też folksdojczom, którzy zeznają przeciwko mnie”.
Mydło z getta
Osobny temat to czerpanie korzyści kosztem wyłączonych spod prawa mieszkańców gett, którym bezkarnie rabowano meble i inne wartościowe przedmioty. Nawet drobni urzędnicy mogli udać się do noszących eufemistyczną nazwę urzędów powierniczych dystryktu Warszawa po kanapy, łóżka, szafy na ubrania, stoły, stoliki na radia, fotele, krzesła, dywany, skórzane pufy, ręczniki, kapy, pościel, kołdry wełniane, zasłony i firany.
Wniosków o przyznanie „porzuconych” mebli aż do połowy 1944 r. wciąż przybywało, mimo że w maju 1943 r. odpowiedzialny za stłumienie powstania w warszawskim getcie gen. Jürgen Stroop poinformował Narodową Opiekę Społeczną, że należy się liczyć ze wstrzymaniem dostaw, ponieważ większość wartościowych przedmiotów zostanie zniszczona podczas ostatecznej likwidacji getta.
Już w czasie pierwszych spacerów po mieście wielu Niemców, którzy dopiero co przybyli do Warszawy, odwiedzało tzw. dzielnicę żydowską, o której tak wiele słyszeli z opowiadań kolegów. Organizacja Kraft durch Freude (Siła poprzez radość) organizowała nawet dla okupantów objazdy autobusowe po warszawskim getcie. Wrażenia z tych wycieczek opisywali oni potem swoim znajomym z Rzeszy. Czasem zaopatrywali je w komentarze – część z nich była krytyczna, natomiast przeważa w nich opinia, że Żydzi dostali to, na co zasłużyli. Odnotujmy wszakże przypadki, gdy głodującym i żebrzącym dzieciom część turystów rzucała chleb, co jednak odbywało się w tajemnicy, ponieważ taki akt miłosierdzia wobec Żydów był surowo zabroniony.
Deportacja Żydów do Treblinki, latem 1942 r., była tematem rozmów niemieckich mieszkańców Warszawy. Termin „zbrodnia” był bardzo rzadko używany, natomiast powszechny był (wśród SS) zwrot „zrobić z nich mydło”. Z pewnością każdy Niemiec, który od drugiej połowy 1942 r. znalazł się w Warszawie, był świadomy dokonującej się na jego oczach – bądź przy jego współudziale – zbrodni. Tysiące żołnierzy, którzy zatrzymywali się w mieście podczas drogi na front wschodni, dowiadywały się o systematycznym i masowym mordzie na Żydach. Pewien 12-letni chłopak, będąc pod wrażeniem tych opowieści, wraz z kolegami często opuszczał zajęcia szkolne i z okien wysokiego domu, w pobliżu Umschlagplatzu, oglądał dantejskie sceny, jakie się na nim rozgrywały.
Nie ulega wątpliwości, że powstanie w getcie było dla wielu okupantów niezwykle emocjonującym przedstawieniem, któremu się uważnie przyglądali, nie narażając przy tym życia. Nie zważając na cenzurę, jakiej poddawana była korespondencja wojenna, Wilm Hosenfeld (Niemiec, który pomógł Władysławowi Szpilmanowi) wspominał w liście do swojej żony o „czarnych chmurach dymu, które od trzech tygodni unoszą się nad gettem” i o „nieustannych strzałach” oddawanych szczególnie nocą. Swoją niezgodę na te „okropne sceny” Hosenfeld wyraził w następujących słowach: „Jest to nowa, niezmywalna plama na honorze wszystkich odpowiedzialnych za te działania, a do tego jeszcze ogromna kompromitacja”.
Stabilny charakter okupacji oraz poczucie bezkarności wzmacniały przekonanie o legalności popełnianych zbrodni. Niemcy jako okupanci stali ponad wszystkimi i dlatego z ich punktu widzenia przemoc wobec ludności była usankcjonowaną prawnie, a więc właściwą formą zachowania.
przekład z języka niemieckiego Marta Ansilewska
Stephan Lehnstaedt pracuje w Niemieckim Instytucie Historycznym w Warszawie. Jego książka „Okupacja na Wschodzie. Życie codzienne okupantów w Warszawie i Mińsku w latach drugiej wojny światowej” ukaże się na początku 2014 r. nakładem Wydawnictwa Naukowego PWN.