Żyjemy w światach równoległych. W lipcu na polach grunwaldzkich można spotkać krzyżackich rycerzy. Dwa tygodnie później na warszawskiej ulicy – powstańców z biało-czerwoną opaską i kotwicą. W połowie sierpnia w Radzyminie – branych do niewoli bolszewików. We wrześniu – żołnierzy Wehrmachtu najeżdżających Polskę, a pod koniec października w Lipsku – księcia Józefa, szarżę polskich szwoleżerów i ucieczkę Napoleona. A 11 listopada przez wiele lat na warszawski dworzec zajeżdżał serdecznie witany Marszałek Piłsudski.
Od tej wirówki nie tylko u nas można dostać kręćka. Młody mieszkaniec Saksonii w lutym – w rocznicę Stalingradu i bombardowania Drezna – słyszał: „Nigdy więcej wojny!”. 9 listopada z lipskiego kościoła św. Mikołaja, skąd ćwierć wieku temu na ulice NRD wyruszały pacyfistyczne demonstracje, które obaliły Honeckera, rozbrzmiewało hasło: „Żadnej przemocy!”. Ale 20 października patrzył już na szamerunek francuskich kirasjerów, na czaka ułanów Poniatowskiego, na zielone kurtki rosyjskiej i białe austriackiej piechoty czy na czarne mundury pruskiego pospolitego ruszenia. 6 tys. rekonstruktorów z całej Europy – w tym 400 z Polski – bawiło się na polach Markkleeberg w największą bitwę epoki napoleońskiej: 600 tys. żołnierzy, 90 tys. zabitych...
Inscenizatorzy pokazali nie tylko efektowne szarże – zresztą głównie polskich ułanów, bo niemieckie służby weterynaryjne nie wpuściły 170 koni z Belgii, Austrii i Francji – ale także krwawe jatki w lazaretach. Bitwa zaczęła się o 14.00 salwą armatnią i skurczyła z czterech dni do trzech godzin. Na majdanie – pół miliona metrów kwadratowych – atrapa wioski, którą podpalają francuscy fizylierzy. Atak, kontratak. Kanonada 100 dział.