Komisja Likwidacyjna Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch powstała w przyspieszonym tempie prac sejmowych w kwietniu 1990 r., gdy w Polsce wyłaniał się nowy ustrój i nowe porządki. Jej koncept miał polegać na tym, żeby na miejsce peerelowskiego molocha, jednego z filarów odchodzącego reżimu (RSW kontrolowała 90 proc. rynku wydawniczego prasy i 25 proc. książek, zatrudniała kilkadziesiąt tysięcy osób), powstał jakiś nowy porządek medialny sprzyjający pluralizmowi prasy. Na pewno był to jeden z największych projektów prywatyzacyjnych w Polsce i z pewnością jeden z pierwszych. I to przeprowadzony w bardzo trudnych warunkach ostrego kryzysu gospodarczego, przy słabych bankach, bez funkcjonującego jeszcze rynku kapitałowego i reklamowego.
Jak wszystkie tego typu decyzje ówczesnej władzy, która tworzyła nową rzeczywistość, w tym także medialną, ta również była na wskroś polityczna, bo dotyczyła kształtu czwartej władzy, jej różnorodności i kondycji. Przed powołaniem Komisji i już w trakcie jej prac trwały gorące dyskusje, nie brakowało postulatów, by w ogóle starą prasę zamknąć, przegonić jej ponoć skompromitowanych pracą w PRL dziennikarzy i redaktorów, a niektóre wybrane tytuły oddać w nowe ręce wedle parytetów zasług niepodległościowych i opozycyjnych.
Oczywiście każdy z wypowiadających się miał swoją hierarchię owych zasług i swoje pretensje do podziału tortu, który nie okazał się znowu tak duży. Znakomita część prasy wydawanej w RSW była deficytowa, a i jej przyszłe powodzenie na rynku wolnej konkurencji nie zapowiadało się różowo. W wielu wypadkach szybko się to sprawdziło, gdy kolejno bankrutowały tytuły oddane w nowe ręce. Temperaturę sporów i apetyty pobudzał fakt, że „Gazeta Wyborcza” pod redakcją Adama Michnika i „Tygodnik Solidarność” (reaktywowany po zamknięciu w grudniu 1981 r.