Historia

Trzeciorzędne włamanie

Nixon – mataczył, nadużywał władzy, obrażał. Czy Trump podzieli jego los?

Pożegnalna mowa Nixona, 9 sierpnia 1974 r. Pożegnalna mowa Nixona, 9 sierpnia 1974 r. Dirck Halstead/Liaison / Getty Images
Czterdzieści trzy lata temu, 9 sierpnia 1974 r., Richard M. Nixon jako pierwszy (i dotąd jedyny) amerykański przywódca w historii złożył rezygnację ze stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych.
„Washington Star-News” informuje o rezygnacji prezydenta, 8 sierpnia 1974 r.Owen Franken/Corbis „Washington Star-News” informuje o rezygnacji prezydenta, 8 sierpnia 1974 r.
List Nixona informujący o jego rezygnacji z urzędu prezydenta.Wikipedia List Nixona informujący o jego rezygnacji z urzędu prezydenta.

[Tekst został opublikowany w POLITYCE 5 sierpnia 2014 roku.]

W Senacie, który miał decydować o jego winie, mógł liczyć najwyżej na kilka głosów. Według sondaży impeachment prezydenta popierało 60 proc. Amerykanów. W listopadzie 1972 r. dokładnie tyle samo wybrało go na drugą kadencję, a w styczniu 1973 r., kiedy w Paryżu podpisywano porozumienia pokojowe kończące wojnę w Wietnamie, jego popularność jeszcze wzrosła. Co takiego się stało, że zaledwie półtora roku później ustępował w niesławie?

„Watergate” na trwałe weszło do języka polityki, nie tylko zresztą amerykańskiego. Końcówka -gate dodawana jest do każdej, choćby najbardziej bzdurnej afery, niekoniecznie dotyczącej spraw politycznych. Nawet w Polsce aferę Rywina określano czasem jako Rywingate, a w czasie niedawnej „afery podsłuchowej” opozycja i dziennikarze ochoczo zestawiali premiera Tuska z Nixonem.

Większość Amerykanów (a co dopiero Polaków) nie jest jednak dziś w stanie powiedzieć, czym tak naprawdę była afera Watergate. O stopniu skomplikowania tej sprawy niech świadczy fakt, że sam Nixon przyznał, że pierwszy raz zrozumiał, o co w tym wszystkim chodziło, dopiero parę lat po odejściu z urzędu, kiedy jakiś stażysta rozrysował mu schemat afery. Pamięta się tylko, że w grę wchodziły podsłuchy, ale zapomina, że nie były one ani jedynym, ani nawet najpoważniejszym elementem całego skandalu.

Wziąć sprawy we własne ręce

To, co dziś nazywa się aferą Watergate, zaczęło się już w 1970 r., kiedy w imię bezpieczeństwa narodowego Nixon zaakceptował tzw. plan Hustona, bardzo szeroką akcję inwigilowania „lewicowych wywrotowców”. Nielegalnym podsłuchom i włamaniom sprzeciwił się jednak dyrektor FBI J. Edgar Hoover – nie z powodów moralnych, gdyż sam wielokrotnie akceptował bezprawne posunięcia swojej agencji, ale taktycznych: uznał, że plan przyniósłby więcej kłopotów niż korzyści. Brak współpracy ze strony FBI sprawił, że Biały Dom postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Zajęli się tym ludzie z najbliższego kręgu prezydenta, m.in. John Dean, jego główny prawnik, John Ehrlichman, jeden z najbliższych doradców, oraz prokurator generalny John Mitchell.

Okazja nadarzyła się w 1971 r., kiedy do prasy przedostały się tzw. Dokumenty Pentagonu, tajny raport na temat przebiegu wojny w Wietnamie. Choć dotyczył administracji Johna F. Kennedy’ego i Lyndona Johnsona, Nixon był wściekły. Widział w tym niebezpieczny precedens, który mógłby w przyszłości utrudnić mu prowadzenie polityki zagranicznej, polecił więc „zatkać przecieki”. W ten sposób powstała brygada tzw. hydraulików. Ich pierwszym celem stał się Daniel Ellsberg, rozczarowany polityką swojego kraju analityk Pentagonu, który przekazał raport do „New York Timesa”. Hydraulicy, szukając materiałów, które mogłyby go skompromitować, za zgodą Ehrlichmana włamali się do gabinetu psychoanalityka Ellsberga, lecz niczego nie znaleźli.

Nad kwestiami „narodowego bezpieczeństwa” szybko górę wzięły jednak względy czysto polityczne. Za pomocą tzw. nieczystych zagrywek (dirty tricks) sabotowano kampanie wyborcze demokratycznych kandydatów, którzy mogliby zagrozić Nixonowi w 1972 r.: szpiegowano ich, wykradano dokumenty z ich sztabów, dystrybuowano fałszywe materiały wyborcze, umieszczano prowokatorów itd. Wszystko to opłacane było z funduszy zebranych na kampanię wyborczą Nixona, w dodatku nierzadko pozyskanych nielegalnie – czy to od korporacji, czy od zagranicznych darczyńców. Pieniędzmi zarządzał Mitchell, który stanął na czele komitetu reelekcyjnego prezydenta, CRP, nazywanego powszechnie CREEP: „gęsia skórka” czy (jak się miało okazać, bardziej à propos) „skradanie się”.

Chociaż „hydraulicy” byli profesjonalistami – należeli do nich Howard Hunt, były agent CIA (swego czasu pracujący nad przygotowaniami do inwazji w Zatoce Świń), oraz Gordon Liddy, były człowiek FBI – ich bezpośredni zwierzchnicy, biurokraci z administracji Nixona, nie mieli zielonego pojęcia o pracy wywiadowczej, toteż zarządzali procederem chaotycznie i – jak się miało okazać – nieudolnie. Liddy (o psychopatycznym rysie osobowości) snuł najbardziej absurdalne plany, w rodzaju porwania przywódców ruchu antywojennego i wywożenia ich do Meksyku czy podłożenia bomby pod siedzibę pewnego liberalnego think tanku. Mitchell większość z nich odrzucił z marszu, ale niektóre zaakceptował – w tym włamanie do Watergate.

Z pobudek antykomunistycznych

17 czerwca 1972 r. na szóstym piętrze hotelowo-biurowego kompleksu Watergate, w siedzibie Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej, policja aresztowała pięciu mężczyzn montujących podsłuchy telefoniczne. Dziś wiemy, że włamanie miało na celu poprawienie podsłuchów, wadliwie zainstalowanych kilka tygodni wcześniej. Do dziś nie ma jednak stuprocentowej pewności, co takiego zamierzano tam znaleźć – najprawdopodobniej chodziło o zbadanie, czy demokraci wiedzą coś na temat biznesowych kontaktów Nixona z miliarderem Howardem Hughesem.

Rzecznik Białego Domu skomentował incydent jako „trzeciorzędne włamanie”, choć prasa – na czele z „Washington Post” – wskazywała na związki jednego z włamywaczy z CRP. Ludzie Nixona, oskarżając media o manipulacje, skutecznie przedstawili zarzuty mediów jako atak wspierających opozycję elitarystów ze Wschodniego Wybrzeża. W listopadzie Nixon w cuglach pokonał demokratycznego senatora George’a McGoverna, zbyt radykalnego nawet dla pokaźnej części wyborców z jego własnej partii. Większości Amerykanów Nixon jawił się jako umiarkowany i sprawdzony przywódca.

Sprawa powoli traciła na znaczeniu w oczach opinii publicznej – zainteresowanie nią miały podsycać jedynie media. Powróciła jednak z początkiem następnego roku, kiedy w lutym 1973 r., w czasie przesłuchań w Senacie, mianowany nowym szefem FBI Patrick Gray (zastąpił zmarłego Hoovera, który władał Federalnym Biurem Śledczym przez prawie 40 lat) zeznał, że informacje na temat śledztwa w sprawie włamania do Watergate przekazywał Johnowi Deanowi, doradcy prawnemu prezydenta. Dlaczego Biały Dom interesował się „trzeciorzędnym włamaniem”?

Odpowiedź przyszła niebawem w trakcie procesu tzw. siódemki z Watergate, czyli pięciu włamywaczy oraz ich dwóch bezpośrednich szefów – Hunta i Liddy’ego. Prowadzący sprawę sędzia John Sirica nie krył się z tym, że nie wierzy oskarżonym twierdzącym, że działali samodzielnie, kierując się „antykomunistycznymi pobudkami”. Obawiając się surowego wyroku, jeden z nich zaczął zeznawać. Oświadczył, że na niego i pozostałych oskarżonych wywierana była presja, by wzięli całą winę na siebie – w zamian mamiono ich obietnicami ułaskawienia. Oskarżył Deana oraz Jeba Magrudera, zastępcę Mitchella w CRP.

Dean liczył na wsparcie prezydenta, ale zorientował się, że Nixon próbuje uczynić z niego kozła ofiarnego. Po cichu zaczął więc współpracować ze śledczymi, licząc na złagodzenie wyroku. W tym samym czasie Magruder przyznał się do składania fałszywych zeznań i obciążył Mitchella. Raz za razem okazywało się, że w skandal zamieszane są osoby coraz bliższe Gabinetowi Owalnemu. W kwietniu podejrzenia padły na dwóch najbliższych współpracowników Nixona – Ehrlichmana oraz szefa prezydenckiego gabinetu Boba Haldemana, nazywanych złośliwie „owczarkami niemieckimi”. W telewizyjnym oświadczeniu Nixon wziął na siebie moralną odpowiedzialność za działania „zbyt gorliwych” współpracowników i „z ciężkim sercem” przyjął rezygnację „dwóch najlepszych urzędników państwowych, jakich miałem zaszczyt znać”. Dean został zwolniony.

Nowy prokurator generalny Elliot Richardson powołał specjalnego prokuratora do zbadania sprawy – Archibalda Coxa, profesora prawa z Uniwersytetu Harvarda. Był to warunek, pod jakim zdominowany przez demokratów Senat zgodził się zatwierdzić Richardsona. Nie czekając jednak na wyniki śledztwa, wyższa izba Kongresu zaczęła własne dochodzenie i w maju rozpoczęły się przesłuchania przed specjalną komisją śledczą, na czele której stanął szanowany senator Sam Ervin. Transmitowane na żywo przez całe lato 1973 r. przykuły one Amerykanów do telewizorów.

Magruder i Dean powtórzyli swoje zeznania. Szczególnie poważne były zarzuty Deana, który nie tylko przyznał, że pomagał tuszować skandal (w rzeczywistości wręcz kierował zacieraniem śladów przestępstw, które sam wcześniej planował), ale też oskarżył prezydenta. Oświadczył, że ostrzegał go przed „rakiem rosnącym na prezydenturze” i że wielokrotnie omawiał z nim temat Watergate, w tym kwestię zdobycia pieniędzy dla Hunta, który szantażował ludzi Nixona. Prezydent miał oświadczyć, że zdobycie miliona dolarów nie będzie problemem.

Przy okazji Dean wyjawił inne fakty stawiające w złym świetle jego byłego szefa, np. to, że w Białym Domu sporządzono listę „wrogów prezydenta”. Znaleźli się na niej zarówno szczególnie nieprzychylni Nixonowi politycy i dziennikarze, jak również wspierające demokratów gwiazdy filmowe (np. Paul Newman) czy nawet wyjątkowo złośliwi satyrycy. Na polecenie Nixona IRS, amerykański odpowiednik kontroli skarbowej, celowo uważniej ich prześwietlał. Zarzuty Deana były bardzo poważne, ale na razie było to słowo młodego prawnika przeciwko słowu prezydenta Stanów Zjednoczonych, który w telewizyjnym wystąpieniu zapewnił, że nie wiedział nic o włamaniu do Watergate i o późniejszym tuszowaniu sprawy. Amerykanie – wciąż jeszcze traktujący prezydenturę ze szczególnym szacunkiem – w przeważającej większości uwierzyli mu.

Proszę wydać nagrania

W lipcu jeden z asystentów prezydenta niechętnie przyznał przed komisją, że rozmowy prowadzone w prezydenckich gabinetach są nagrywane. Pomysł nagrywania prezydenckich rozmów nie był nowy – podobne systemy istniały od czasów Franklina D. Roosevelta. Zasiadłszy w Białym Domu Nixon, nieufny wobec nowoczesnych technologii, polecił zdemontować mikrofony, ale w 1971 r. zgodził się na ich ponowny montaż. Zależało mu na dokumentowaniu rozmów dla celów historycznych i uznał, że nagrywanie będzie wygodniejsze niż robienie notatek z każdego spotkania. Mikrofony były aktywowane głosem i powiązane z prezydenckim lokalizatorem. Wiedzieli o nich tylko ludzie obsługujący system i kilku najbliższych współpracowników, jak Haldeman.

Kiedy komisja i specjalny prokurator zażądali od Nixona wydania dziewięciu konkretnych nagrań, dzięki którym można było ustalić, kto mówi prawdę – on czy Dean – prezydent zasłonił się „przywilejem egzekutywy”, pozwalającym mu odmówić Kongresowi udzielenia informacji ze względu na interes państwa. Argumentował, że ujawnianie dokładnej treści prezydenckich rozmów uniemożliwiałoby sprawne funkcjonowanie władzy wykonawczej. Kiedy Cox odrzucił absurdalną propozycję kompromisu (Biały Dom miał dostarczyć szczegółowy opis nagranych rozmów, a ich autentyczność potwierdziłby pewien szanowany, ale leciwy i przygłuchy senator, któremu pozwolono by odsłuchać taśmy), Nixon wpadł we wściekłość. Zażądał od prokuratora generalnego, by zwolnił Coxa. Richardson odmówił i złożył rezygnację, jego zastępca także.

Dopiero numer trzy w Departamencie Sprawiedliwości wykonał polecenie prezydenta. „Masakra sobotniej nocy” z 20 października wstrząsnęła Amerykanami, którzy uznali, że Cox został zwolniony, bo chciał dojść do prawdy, a nie z powodu jakiegoś wydumanego sporu konstytucyjnego (jak twierdził Nixon). Pod wpływem nacisku opinii publicznej prezydent ugiął się i wydał taśmy. Powołano też nowego prokuratora specjalnego Leona Jaworskiego. Było już jednak za późno – zaufanie do Nixona leciało na łeb, na szyję, a w Kongresie zaczęto głośno mówić o impeachmencie.

Jakby tego było mało, okazało się, że na jednej z taśm znajduje się luka trwająca 18 i pół minuty. Winę wzięła na siebie sekretarka Nixona, ale mało kto jej uwierzył. Spekuluje się, że nagranie mógł skasować sam Nixon, który pracując nad swoją obroną, słuchał taśm na okrągło – celowo lub przypadkiem, gdyż znany był jako techniczny antytalent. Wiarygodność prezydenta otrzymywała kolejne ciosy. Pojawiły się zarzuty finansowych nieprawidłowości dotyczące m.in. jego letnich domów oraz niezapłaconych podatków (co ostatecznie okazało się prawdą).

Oburzony Nixon, przebywający wówczas w Disneylandzie, oświadczył dziennikarzom „Nie jestem kanciarzem!” (I’m not a crook!), ale mało kto mu już wierzył. Kraj był pochłonięty Watergate do tego stopnia, że niemal bez uwagi przeszło wydarzenie, które w innych okolicznościach byłoby sensacją: wiceprezydent Spiro Agnew, oskarżony (słusznie) o branie łapówek, ustąpił ze stanowiska. Jego następcą Nixon mianował Geralda Forda, lidera republikanów w Izbie Reprezentantów – uważanego za bezwzględnie uczciwego, nawet jeśli pozbawionego polotu.

W marcu 1974 r. zarzuty postawiono siedmiu współpracownikom prezydenta, w tym Mitchellowi, Ehrlichmanowi i Haldemanowi, a Kongres zaczął badać, czy istnieje podstawa do postawienia zarzutów Nixonowi. Na żądanie ujawnienia kolejnych taśm prezydent dostarczył 1200 stron transkrypcji rozmów. Amerykanie – łatwo wpadający w stan moralnego oburzenia – byli wstrząśnięci. Po raz pierwszy mieli szansę usłyszeć „prawdę” o tym, jak wyglądają rozmowy za zamkniętymi drzwiami. Język przypominał „rozmowy mafiosów”, prezydent rzucał antysemickie i rasistowskie uwagi, a przy tym zdawał się kląć jak szewc – stenogramy pełne były notek „przekleństwo usunięte”, choć tak naprawdę pruderyjny redaktor usuwał też określenia w rodzaju „do diabła” i „cholera”.

Co wiedział prezydent?

W lipcu na prezydenta spadł kolejny cios: Sąd Najwyższy jednomyślnie nakazał mu wydać nagrania, których żądał prokurator Jaworski – równie nieustępliwy jak Cox. Jedno z nich było ostatecznym dowodem na udział Nixona w spisku, tzw. dymiącym pistoletem: słychać na nim było, jak 23 czerwca 1972 r., parę dni po aresztowaniu włamywaczy, Nixon nakazuje Haldemanowi, by polecił CIA zastopować prowadzone przez FBI śledztwo, powołując się na kwestię „bezpieczeństwa narodowego”.

Wizytę w Białym Domu złożyli przywódcy Partii Republikańskiej, by uświadomić Nixonowi, że utracił resztki poparcia w Kongresie. Ponieważ usunięcie ze stanowiska oznaczałoby utratę przywilejów przysługujących byłym prezydentom, Nixon podjął decyzję o ustąpieniu. Nowy prezydent Gerald Ford oświadczył: „nasz długi narodowy koszmar dobiegł końca”.

Czy jednak rzeczywiście? Miesiąc później ułaskawił Nixona, odpuszczając mu wszystkie popełnione, faktyczne i potencjalne, czyny przestępcze, co wzbudziło ogromne kontrowersje. Choć zdaniem większości obywateli główny winny uniknął odpowiedzialności karnej, można było wierzyć, że system zadziałał – Nixon stanowił zagrożenie dla rządów prawa, ochronionych jednak przez mechanizmy konstytucyjne, a wraz z odejściem Nixona wszystko wracało do normy.

Krytycy takiego podejścia wskazywali na to, jak niewiele brakowało, by system nie zadziałał – gdyby nie wpadka w Watergate, nielegalne działania ludzi Nixona nigdy nie wyszłyby na jaw. Jeszcze skrajniejsza interpretacja mówiła, że Watergate w ogóle nie była żadną aberracją, ale normalnym stanem rzeczy. Prawdziwym skandalem miał być cały amerykański ustrój, dający nieproporcjonalnie dużą władzę prezydentowi, de facto aprobujący nielegalne działania w kraju i za granicą.

Działania późniejszych prezydentów rzeczywiście pokazały, że „zbrodnie” Nixona (nielegalne operacje wywiadowcze, naginanie prawa czy inwigilowanie obywateli) nie były aż tak wyjątkowe, jak to się wtedy wydawało. Bez względu jednak na to, jaką interpretację się przyjmie, nie sposób zaprzeczyć, że Watergate w fundamentalny sposób zmieniła myślenie Amerykanów o polityce, w ogromnym stopniu podkopując ich zaufanie do władzy. Do lat 70. XX w. wiara w to, że prezydent spiskuje w celu złamania prawa była wyrazem politycznej paranoi. Od czasów Nixona wiara w to, że prezydent – bez względu na to, kto by nim był – nie jest uwikłany w żadne nielegalne działania, stała się aktem politycznej naiwności.

W czasie posiedzenia komisji Senatu padło kluczowe pytanie: „Co wiedział prezydent i kiedy wiedział?”. Z pewnością Nixon nie zlecił włamania do Watergate – z taśm wynika, że kiedy się o nim dowiedział, był autentycznie zaskoczony i wściekły, że Liddy i Hunt zajęli się czymś tak nieistotnym. Wcześniej jednak dał zielone światło dla tego typu działań. Jeszcze jako kongresmen znany był ze stosowania nieczystych zagrywek, dzięki czemu na całe życie przylgnął do niego przydomek Tricky Dick, „cwany Rysio” (a nawet „cwany Wacek”, zważywszy na konotacje jego imienia). „Wszyscy tak robią” było dla niego wystarczającym usprawiedliwieniem.

Skoro Johnson nakazał podsłuchiwać swojego wiceprezydenta, a za czasów Kennedy’ego IRS szczególnie uważnie przyglądało się podatkom Nixona, dlaczego on sam nie miałby postępować podobnie? O ile jednak u jego poprzedników były to odosobnione przypadki, w Białym Domu Nixona stało się to standardową procedurą działania. Z kolei charakter Nixona – skłonność do myślenia spiskowego, zamiłowanie do sekretów i obsesyjna potrzeba kontroli – nakazał mu od samego początku wziąć czynny udział w tuszowaniu skandalu. Wreszcie głęboka wiara Nixona w silną instytucję prezydentury (jego przeciwnicy nazywali ją mianem „imperialnej”) dawała mu przekonanie, że „jeśli prezydent coś robi, to nie jest to nielegalne”. W słynnym wywiadzie przeprowadzonym przez Davida Frosta, w którym padło powyższe zdanie, Nixon zdobył się jednak na bardzo szczerą i prawdziwą refleksję. „Nikt mnie nie obalił. Sam doprowadziłem do własnego upadku – powiedział. – Dałem im miecz, a oni go wbili i obracali nim z upodobaniem. Przypuszczam jednak, że gdybym był na ich miejscu, zrobiłbym tak samo”.

Autor jest amerykanistą i tłumaczem, doktorantem w Instytucie Amerykanistyki i Studiów Polonijnych UJ.

Polityka 32.2014 (2970) z dnia 05.08.2014; Historia; s. 53
Oryginalny tytuł tekstu: "Trzeciorzędne włamanie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną