Słowacki uwiecznił ją w poemacie „Rozmowa z matką Makryną Mieczysławską”; Norwid malował ją jako uciśnioną Polskę i zaliczał, obok księcia Adama Czartoryskiego i Mickiewicza, w poczet trojga najważniejszych postaci w narodzie; Krasiński nazywał ją, dla sarmackiego zacięcia gawędziarskiego, „Paskiem przeanielonym i szlachcianką w świetle niebieskim”, a Mickiewicz – „usymbolizowaną Polską” i „żywą skargą narodu”. Pisały o niej gazety w całej Europie, nazywano ją świętą już za życia – tymczasem półtora wieku później pamięta o niej chyba tylko garstka polonistów i historyków XIX w.
Wszystko zaczęło się w latem 1845 r., kiedy w Poznaniu pojawiła się uciekinierka zza rosyjskiej granicy, kobieta lat około 60, „wzrostu raczej miernego – jak pisał ks. Jełowicki – tuszy bardzo ciężkiej, lecz pomimo nóg bardzo opuchłych (…) jeszcze dość żywa w swych ruchach”, i przedstawiła się jako zbiegła z moskiewskiej niewoli matka Makryna Mieczysławska, ksieni bazylianek mińskich.
Istotnie, unici byli prześladowani. Bezwzględna polityka religijna cara Mikołaja I – czyli systematyczne obsadzanie wyższych stanowisk w Cerkwi greckokatolickiej księżmi przychylnymi Moskwie – doprowadziła do zwołania w 1839 r. synodu w Połocku, który unieważnił postanowienia unii brzeskiej i na terenie całego zaboru rosyjskiego wcielił parafie unickie do Cerkwi prawosławnej. Niższe duchowieństwo, zakonnicy i wierni stawiali pewien opór, likwidowano więc klasztory, próbowano wymusić konwersję szantażami, zakazywano udzielania komunii opornym zakonnicom (przyjmowały ją po kryjomu, podczas podwieczorków, z herbatą, jako ciasteczka). Plotki o posunięciach caratu przechodziły za granicę – ale to, co opowiedziała Mieczysławska, przechodziło ludzkie pojęcie.