1.
W kaplicy przy szpitalu Opatrzności Bożej była tylko garstka najbliższych. 24 marca 1980 r. arcybiskup odprawiał mszę w rocznicę śmierci matki przyjaciela. Czerwony volkswagen z kilkoma mężczyznami w środku wjechał na teren przyszpitalny. Arcybiskup modlił się: „Wiemy, że nikt nie umiera na wieki i że ci, którzy swe zadanie spełnili z głęboką wiarą, nadzieją i miłością, otrzymają koronę chwały. W tym duchu módlmy się za panią Saritę i za nas samych...”. W tym momencie padł strzał w stronę ołtarza. Kula kalibru 22 przebiła serce arcybiskupa. Całego we krwi przewieziono do szpitala, gdzie stwierdzono zgon.
Ostatnie trzy lata życia arcybiskupa San Salwadoru Oscara Romera układały się w kronikę zapowiedzianej śmierci. Stale odbierał telefony z pogróżkami. Rutyną były paskudne liściki, nieraz opatrzone swastyką, w których „nieznani sprawcy” żądali, żeby w kazaniach zaczął atakować marksistów i stanął w obronie ojczyzny, bo inaczej marnie skończy. Prorządowe radio kilkakrotnie przerywało program, żeby ogłosić śmierć arcybiskupa – a to w wypadku drogowym, a to zamachu bombowym czy w wyniku otrucia. To była znana praktyka salwadorskiej bezpieki wobec politycznie niewygodnych osób. Wielu ostrzegano, rozpuszczając plotki o ich śmierci, zanim ich zabito.
Po ponad trzech dekadach zabiegów papież Franciszek i odpowiednie komisje kościelne uznały w końcu Romera męczennikiem Kościoła, co uchyla drzwi do ogłoszenia go świętym. Trzy dni przed śmiercią Romero wyznał znajomemu lekarzowi: „Nie chcę umierać, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Nigdy wcześniej nie zależało mi bardziej na życiu.