Znika pokolenie wojenne, które dobrze wiedziało, od czego się odbija i co chciało zbudować całkiem na nowo – zwłaszcza najtrudniejsze chyba sąsiedztwo w Europie, to polsko-niemieckie. Przed rokiem odszedł Richard von Weizsäcker, potem Władysław Bartoszewski. A teraz historyk z Getyngi prof. Rudolf von Thadden.
Zetknęliśmy się po raz pierwszy późnym latem 1981 r. w Berlinie Zachodnim i połączyła nas podobna przyjemność z podważania własnych narodowych schematów. W mrocznych latach stanu wojennego spotykaliśmy się co jakiś czas dzięki niemiecko-polskim towarzystwom w Hanowerze i Getyndze. Nasze rozmowy o Polsce, Niemczech i Francji pozostawiły ślad na łamach POLITYKI i „Die Zeit”. Rudolf był uosobieniem Trójkąta Weimarskiego na długo, zanim dzięki wielkiej zmianie w Europie trzej ministrowie spraw zagranicznych zapisali go w 1992 r.
Na dzieciństwo w pomorskim Trzygłowiu, na staropruskie wychowanie, na rzekome lub rzeczywiste polskie nitki w rozgałęzionej historii jego rodu nałożyły się jego spotkania w młodości z Polakami wygnanymi ze wschodu. Jego miłością była Francja, z Polską – jak niejednego z Niemców pochodzących ze wschodu – łączyły sentyment, mentalna bliskość, filuterny dowcip, zdolność do zachwytu. Był zaangażowanym socjaldemokratą, egalitarnym w relacjach międzyludzkich, elitarnym w myśleniu. Nie szczędził wysiłku, gdy chodziło o nasze sąsiedztwo, czy to na Viadrinie, Europejskim Uniwersytecie we Frankfurcie nad Odrą, który współkształtował w latach 90., czy na seminarium POLITYKI, gdzie razem z polskimi nauczycielami historii dyskutował, jak przekazywać polskim uczniom wschodniopruską historię lokalną. Starał się, by Polakom, którzy zapuścili korzenie w jego dawnych stronach rodzinnych, dać poczucie bezpieczeństwa, ale także dzielił się swoją historią.