Dla wielu Polaków był depozytariuszem ich nadziei. Stał na czele europejskiej monarchii multi-kulti. Uosabiał liberalne ustawodawstwo, pacyfizm i kulturę poszanowania prawa osiągającą trudny dziś do wyobrażenia poziom. Dla jednych był ideałem władcy, który z absolutysty stał się konstytucjonalistą. Najsprawiedliwszym pod słońcem cesarzem. Najłagodniejszym z łagodnych. Dla innych jednak – figurą operetkową, kiczem i gadżetem w sam raz na etykietę butelki z wodą żywiecką. Dla jeszcze innych – części południowych Słowian i anarchistów – znienawidzonym symbolem starego porządku, ucisku i zniewolenia. Chciano go uśmiercić. Zabito jego żonę i następcę tronu.
Zmarł 21 listopada 1916 r. Chowano go dziewięć dni później. Na chwilę wyszło słońce. W kondukcie szli Radziwiłłowie, Czartoryscy i ministrowie Polacy, austriackie ekscelencje. 18-letnia wówczas Karolina Lanckorońska obserwowała kondukt z okien Hofburga. Zapamiętała tysiące odsłanianych głów i dojmującą ciszę.
Nic zrazu nie zapowiadało, że młody cesarz osiągnie kiedyś szczyty popularności. Tron Cesarstwa Austriackiego (które potem stało się Monarchią Austro-Węgierską) obejmował w 1848 r. poza stolicą. Miał 18 lat. I żadnych nadzwyczajnych przymiotów. W kraju tliła się jeszcze rewolucja (Wiosna Ludów). Jego poprzednik, cesarz Ferdynand I, był człowiekiem chorym i ograniczonym umysłowo. Austrią przez lata rządzili ministrowie Klemens Metternich i Feliks Schwarzenberg, potęgi starego porządku. Wybitne mózgi. Mógł uważać się za ich ucznia. I nigdy nie wyjść z cienia. Zaczynał jako neoabsolutysta. Prawdopodobnie zresztą innej formy rządów w ogóle nie umiał sobie wyobrazić.