U początków Żegoty stały dwie niezwykłe kobiety po pięćdziesiątce. „Ja byłem w tej starej kobiecie, w jej postępowaniu, wprost zakochany. Wydawało mi się niedościgłym wzorem” – wspominał Władysław Bartoszewski Zofię Kossak-Szczucką, którą poznał jako dwudziestolatek, rok po swoim zwolnieniu z KL Auschwitz. Wywodząca się z malarskiego rodu Kossaków i popularna w dwudziestoleciu pisarka katolicka, tropiona przez Niemców, ukrywała się w Warszawie. Z zaangażowaniem działała w podziemiu, nie przejmując się regułami konspiracji, o czym krążyły anegdoty. Tak niedbale ufarbowała włosy na blond, że wielu brało ją za nieudolnie kamuflującą się Żydówkę. Na dodatek do fałszywych dokumentów podała nazwisko Sikorska, nie biorąc pod uwagę, że identycznie nazywa się Naczelny Wódz i premier RP. Mimo sprzeciwu współpracowników potrafiła sama pojechać do Krakowa po osieroconą dziewczynkę z getta w Bochni.
Druga z nich, Wanda Krahelska-Filipowiczowa, była córką bogatego ziemianina, w młodości związaną z Organizacją Bojową PPS. W sierpniu 1906 r. wraz z towarzyszką cisnęła cztery bomby w powóz carskiego generał-gubernatora Gieorgija Skałona. Nerwy miała ze stali; po wybuchu wykorzystała zamieszanie i uciekła dorożką. Gdy w 1920 r. mąż wpadł w ręce bolszewików, telegrafowała do samego Włodzimierza Lenina. Niezmordowana działaczka społeczna, bliska opozycyjnemu Stronnictwu Demokratycznemu.
Początkowo pomoc Żydom miała charakter indywidualny, oddolny i spontaniczny. Krewni wspierali krewnych, przyjaciele przyjaciół; ukrywano współtowarzyszy z partyjnych szeregów i znajomych z pracy; służące opiekowały się rodzinami dawnych pracodawców. Nieraz pod wpływem odruchu sumienia pomocną dłoń wyciągano też do ludzi zupełnie obcych.
I to właśnie przede wszystkim kobiety, z Kossak i Krahelską na czele, dobrze pamiętającymi jeszcze XIX-wieczną filantropię i wykorzystującymi w Warszawie przedwojenne kontakty, zorganizowały szerszą pomoc dla Żydów, głównie kobiet i dzieci w gettach.