Maszerujemy w milczeniu
Po kapitulacji: zapiski powstańca warszawskiego Jana Martynkina
Warszawa 5 października 1944
Godz. 8.30. Zbiórka oddziałów u zbiegu ulic Złota – Zgoda – Jasna, przy banku „Pod orłami”. Raport przyjmuje d-ca pułku mjr „Róg” (Stanisław Błaszczak).
Godz. 11.00. Wychodzimy z placu zbiórki ul. Złotą – żegnani przez ludność cywilną. Przemarsz Żelazną, Srebrną, Towarową, pl. Zawiszy, Tarczyńską, Daleką i Grójecką na pl. Narutowicza. Staramy się iść równym krokiem jak oddział wojska, a nie żołnierze pokonani i przegrani, choć tak jest w rzeczywistości.
Maszerujemy w milczeniu, każdy przeżywa to, co już za nami, 63 dni nierównej walki. Pod koniec każdy, kto należał do AK, otrzymał legitymację identyfikacyjną ze stopniem wojskowym, pseudonimem i prawdziwym nazwiskiem. Dwustronny kartonik formatu legitymacji szkolnej w kolorze bordowym, wydany przez Armię Krajową, Okręg Warszawski z numerem ewidencyjnym, podpisany przez komendanta obwodu płk. „Radwana” (Franciszek Pfeiffer). Na drugiej stronie przynależność do konkretnego zgrupowania i oddziału. Identyczne dokumenty otrzymali członkowie Armii Ludowej walczący w powstaniu i wyszli jako oddział AK.
Godz. 12.00. Defilada przed dowódcą powstania gen. „Monterem” (Antoni Chruściel) na narożniku pl. Narutowicza. Pierwsza i ostatnia.
Godz. 13.45. Oczekiwanie na składanie broni. „Drugie śniadanie” z pomidorów i marchwi. Pierwsze świeże jarzyny od lipca. „Pożegnanie z bronią” odbywa się na dziedzińcu Domu Akademickiego. Zupełnie nie zniszczony. Obecni d-ca pułku i d-ca baonu. Wielu z nas zahartowanych w bojach, obserwujących śmierć i rany kolegów, nie może powstrzymać łez. W powstaniu broń była dla nas rzeczą najcenniejszą. Teraz trzeba ją zostawić wrogowi. Sporo, tak jak ja, nie ma żadnej, bo wcześniej ją pochowali w piwnicach, zakopali. Niektórzy całują swoje pistolety. Oficerowie niemieccy patrzą na nas z drwiącym uśmiechem, a kilku… salutuje. My zaciskamy ze złości szczęki.
Wymarsz z pl. Narutowicza już pod liczną eskortą Niemców. Dokąd nas prowadzą? Grójecką w stronę pl. Zawiszy, potem Towarową do Wolskiej i skręt w lewo. Znaczy na zachód. Widok zburzonej Woli, ruiny, gruz na chodnikach i jezdni, rzadko gdzieś ostał się budynek, a jeśli, to bez okien i wypalony. Nie widać ludzi, nikt nas nie żegna. Śródmieście i Ochota w znacznie „lepszym stanie”. To zniszczone bezludzie sprawia przygnębiające wrażenie. Mówiło się, że specjalny oddział gen. Oskara Dirlewangera wymordował kilkadziesiąt tysięcy ludności cywilnej, w tym kobiety i dzieci.
Kierujemy się w stronę Sochaczewa, Łowicza, lecz nie wiadomo dokąd i jak daleko. Pierwszy dłuższy postój po opuszczeniu miasta przed zapadającym zmrokiem. Zastanawiam się, chyba nie ja jeden, czy kiedyś tu wrócimy i do jakiej Warszawy? Marsz nudny, kilka krótkich postojów. Zaczynam odczuwać ciężar plecaka dawno nie noszonego. Na nogach mam buty… narciarskie, innych zimowych z cholewką nie miałem. Nie ułatwiają marszu. Ze względu na bardzo długą kolumnę oraz kolumnę kobiet WSK [Wojskowa Służba Kobiet, w skład której wchodziły łączniczki i sanitariuszki] idącą przed nami, tempo marszu jest powolne. Wpływa na to także i wiek niektórych oficerów i żołnierzy.
Nareszcie o godz. 20-tej dochodzimy do celu, tzn. do Ożarowa. Ulokowano nas w fabryce kabli, konkretnie w halach produkcyjnych. Osobno kobiety, oficerów i podchorążych. Tłok niesamowity, brak miejsca i choćby słomy do spania. Nic do jedzenia. Nie chce się nawet rozmawiać. Widoczne przygnębienie. Szybko ogarnia zmęczenie. Pierwsza noc jako jeńcy. Turystyczny plecak, z którym przed wojną odbywałem wędrówki górskie i kajakowe wraz z żoną, służy mi teraz za poduszkę. Skulam się na podłodze i szybko zasypiam.
Ożarów 6 października
Z powodu zimna i niewygód często się budzę. O świcie wstaję jako jeden z pierwszych. Szukam toalety, możliwości umycia się. Na śniadanie jakaś ciepła lura o trudnym do odgadnięcia smaku. Z braku jakiegoś zajęcia chodzimy po halach i szukamy znajomych z naszych i innych ugrupowań powstańczych, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Główny temat rozmów, to co z nami będzie? Nikt nie zna odpowiedzi…
Z głośników słyszymy różne wspólnej walki propozycje i możliwości dołączenia do różnych oddziałów niemieckich i wspólnej walki przeciw czerwonej armii. Nie ma chętnych.
Dalszą podróż na zachód w stronę Niemiec odbywamy towarowymi wagonami, niespiesznie. Często stajemy. Krótki postój w Poznaniu. Ludzie, gdy się zorientowali, że jesteśmy powstańcami, natychmiast, mimo sprzeciwu eskorty, podawali przez okienka coś do picia, jedzenia, kto co miał, nawet kanapki wzięte z domu.
*
W tym miejscu zapiski się urywają. Jan Martynkin wznowił je i kontynuował dopiero od 1 listopada w jenieckim stalagu XB w Bergen-Belsen. Prowadził je krótko. Nie ma żadnej wzmianki o pobycie w oflagach Gross-Born, Fallingbostel, Sandbostel ani o styczniowym „marszu śmierci” długości 700 km, podczas którego powstańcy ginęli z głodu i wycieńczenia. Ani też o pobycie w Lubece, gdzie 2 kwietnia 1945 r. zostali wyzwoleni przez Anglików.
W Bergen-Belsen ani razu nie wspomina o Niemcach, o szykanach z ich strony. Może dlatego, że przestrzegali konwencji genewskiej o jeńcach wojennych, a może ze względów konspiracyjnych, na wypadek gdyby zapiski dostały się w ich ręce.
Bergen-Belsen 1 listopada
Poranne nabożeństwo w związku z dniem Wszystkich Świętych. Przybycie niewiast z Fallingbostel. Ulokowano je w bezpośrednim sąsiedztwie naszego obozu. Przychodzą partiami, pierwsza to chore. Wśród nich nasze łączniczki „Klara”, w trzeciej „Czarna” z koleżankami, a w ostatniej „Mirka”. Rozmowa o znajomych z tamtego obozu.
Zdawanie, czyli zabieranie aparatów fotograficznych, podobno do depozytu w baraku mjra „Roga”. Swojego Kodaka, małoobrazkowy aparat z wysuwanym mieszkiem, kupionego w Wilnie za pierwsze zarobione pieniądze, nie oddaję. Tylko jak go ukryję podczas rewizji? Na kartkę sprzed dwóch dni do „Irenki” nie otrzymałem odpowiedzi. Podobno żałuje, że jest wśród „oficerek”.
2 listopada
Kupno kartofli i marchwi za papierosy i marki. List do Krzyżanowskiego, właściciela księgarni w Krakowie. Dodatkowa pierwsza kolacja z… grzybami. To z okazji przybycia kobiet. Wyprawa do lasu „na lewo” po drzewo i borówki. Przez „szczekaczki”, czyli megafony słychać wyjątki mowy Goebbelsa, że zwycięstwo jest bliskie.
3 listopada
Gotowanie grzybów na dodatek do obozowego obiadu. Wizyta mjra „Roga” w sprawie utworzenia chóru. Dalsze rozdźwięki między lokatorami kancelarii na tle piecyka i porządku. Mjr „Bartkiewicz” (Włodzimierz Zawadzki) kontra „Szczęsny” (kpt. Andrzej Paolo de Silva). Zarzuty „Szczęsnego” wobec mnie co do złośliwości mjra „Klona” i małej aktywności „Bartkiewicza”. Mąż zaufania baraku dostarczył szachy, a ktoś podrzucił nam do kancelarii szachownicę i papierowe krążki z rysunkami zamiast figur.
Pierwszy obiad z kluskami zaprawiony grzybami. Pierwszorzędny. Trzej towarzysze (kreatury) otrzymali za kawę półtora bochenka chleba. Tylko jeden „Klon” zaproponował mi kromkę, podziękowałem i odmówiłem.
4 listopada
Na śniadanie upichciłem sobie na blasze piecyka trzy kartofle. Nastrój pomiędzy starszymi towarzyszami niedoli coraz mniej przyjemny. Dochodzi do nieporozumień na tle porządków, papierosów, żywności.
Po porannym apelu idę po drzewo z „Klonem” i kilkoma kolegami z baraku. Długo wleczemy się do miejsca, gdzie możemy je znaleźć. Przy okazji zebraliśmy nieco grzybów. Wracając z „towarem” poczuliśmy spore zmęczenie, bo skąd ma być kondycja i siła? Po obozowym wikcie? Po powrocie prace wewnętrzne w baraku, czyli sprzątanie. Każdy otrzymuje konkretne zadanie do wykonania. Ordnung muss sein [porządek musi być].
Zastanawiam się, czy nie opuścić kancelarii? Tęsknota za domem i rodziną. Nie silna i gwałtowna, lecz głęboka i cicha. Myśli o ciężkich warunkach, w jakich znalazła się żona z synem, nie dają mi spokoju. Nie bez znaczenia jest też fakt utraty mieszkania i całego dotychczasowego dorobku. I chociaż jak wychodziłem z Warszawy, mieszkanie nie było całkowicie zniszczone, to nie ulega kwestii, że po dwóch miesiącach wszystko zostało rozkradzione lub spalone przez Niemców. Najbardziej szkoda mi setek zdjęć, one już nie do odtworzenia.
5 listopada
Niedziela. Wczesne nabożeństwo. Śpiewałem w chórze. Wypadł niestety słabo. Od dwóch dni, to znaczy od czasu przejęcia kuchni przez kucharzy polskich, poprawiło się wyżywienie jak na warunki jenieckie. Całkiem znośne. Coraz bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że naprzeciwko nas w obozie dla cywilów przebywają Polacy. Podobno bardzo pomyślne dla nas są wiadomości radiowe tzn. biją Niemców na obu frontach.
Z mokrym drzewem jest sporo kłopotu. Dzisiaj na tym tle przemówiłem się z „Klonem”. Chciałem mu pomóc, aby prędzej zagotować kartofle, a on mi odpowiedział, że go nie znam, on potrafi to robić sam. Rezultat taki, że na kolację kartofli nie było. O godz. 20.30 mjr „Bartkiewicz” poprosił mnie, abym je ugotował – odpowiedziałem, że już nie zdążę. On na to „zezwalam na palenie światła do godz. 22.00”. Tu wtrąca się „Klon”: przecież, gdy pana prosimy, nie odmówi pan nam tego. Przemilczałem i opuściłem demonstracyjnie pokój.
Zdarzył się jeszcze drugi incydent w czasie, gdy grano w karty. „Klon” powiedział, że takimi zużytymi kartami aż przykro grać, a ja na to, że „lepszy rydz niż nic”. Otrzymuję dziwną odpowiedź, że gdybyśmy nie mieli kart, to byśmy nie grali.
6 listopada
Dzisiaj rano nastrój minorowy, nikt nie chciał przystąpić do pracy. Rozmowa nie kleiła się, zresztą mało kto ją podtrzymywał. Zaczęły napływać pierwsze odpowiedzi na wysłane przez nas listy. Podobno mieszkańcy Warszawy otrzymują przesyłki, aby zabierali swoje rzeczy z mieszkań. Jaka szkoda, że Ela jest obecnie po drugiej stronie Wisły, mogłaby jeszcze coś uratować.
Dowiaduję się o różnych nadużyciach w sprawie awansów.
Natomiast wypadek zasłyszany dzisiaj zasługuje na najwyższą uwagę. Jakoby porucznik o zabarwieniu mocno czerwonym (urzędnik na stanowisku oficerskim) wprowadzony do konspiracji przez żonę, łączniczkę AK, piastujący krótko pewne kierownicze stanowisko, zostaje usunięty po licznych skargach i nadużyciach. Znika. Po pewnym czasie wypływa jako… podpułkownik. W czasie wymarszu z Warszawy w szeregach AK jest w stopniu porucznika. Na pytanie jednego z oficerów odpowiada, że został zmuszony okolicznościami do wejścia znów w konspirację jako porucznik. Teraz w obozie chodzi i paraduje w stopniu… majora. W tej sprawie por. Paszkowski złożył meldunek do mjr. „Bartkiewicza”, który sporządził kopię dokumentu, a oryginał przesłał do płk. „Radwana”. Ostatnio „porucznik major” spaceruje z młodymi oficerami, prowadzi z nimi długie dysputy. Często kontroluje wykłady w barakach, przyjmuje raporty. Jest dość pobłażliwy. Jednym słowem wszelkimi sposobami stara się zdobyć popularność.
Patrząc z okna na sąsiedni obóz cywilny widzę mężczyzn, kobiety i dzieci w różnym wieku. Myśl biegnie ku żonie i chociaż bardzo często żałuję, że jej nie było w Warszawie w czasie powstania, to jednocześnie jestem zadowolony, że ona i syn nie są za kratami obozu pozbawieni wolności.
Całą noc padał deszcz, była silna wichura, a w południe już pojawiło się słońce i zrobiło się tak ciepło, że otworzyliśmy okno. Na ogół jednak przeważają tu wiatry, częste jest zachmurzenie. Godz. 13.30 idę na wykład o Warszawie pt. „Wpływ prądów społecznych na współczesną literaturę”, wygłosił go rtm. Jan Dobraczyński, działacz i pisarz katolicki. Naprawdę nas zainteresował.
***
Ppor. Jan Martynkin, pseud. „Bohun”, ur. 21 czerwca 1907 r. w Petersburgu, zmarł 4 listopada 1982 r. Księgarz. W wojsku służył w 15. pp „Wilków” w Dęblinie (1928–30), we wrześniu 1939 r. w dywizjonie rozpoznawczym warszawskiej brygady pancerno-motorowej (w stopniu sierżanta). Odznaczony Orderem Srebrnym Virtuti Militari. Od stycznia 1940 r. członek ZWZ-AK, wykładowca w konspiracyjnej szkole podchorążych w Warszawie, awansowany do stopnia ppor. rezerwy. W dniu wybuchu powstania 1 sierpnia 1944 r. dowódca kompanii w zgrupowaniu mjr. „Bartkiewicza”. W pierwszej godzinie powstania jego oddział zdobył Arbeitsamt (Urząd Pracy) przy ul. Kredytowej, broniony do upadku powstania. Odznaczony Krzyżem Walecznych. Po powstaniu więziony w niemieckich obozach jenieckich. Po wyzwoleniu przez aliantów w Lubece wrócił do kraju.