Po kapitulacji: zapiski powstańca warszawskiego Jana Martynkina
Jeńcy, powstańcy warszawscy, na rampie w Ożarowie wsiadają do pociągu, którym pojadą do obozu.
Powojenne zdjęcie Jana Martynkina.
Legitymacja AK ppor. Jana Martynkina wystawiona 25 lipca 1944 r.
Budynki stalagu XB w Bergen-Belsen.
Warszawa 5 października 1944
Godz. 8.30. Zbiórka oddziałów u zbiegu ulic Złota – Zgoda – Jasna, przy banku „Pod orłami”. Raport przyjmuje d-ca pułku mjr „Róg” (Stanisław Błaszczak).
Godz. 11.00. Wychodzimy z placu zbiórki ul. Złotą – żegnani przez ludność cywilną. Przemarsz Żelazną, Srebrną, Towarową, pl. Zawiszy, Tarczyńską, Daleką i Grójecką na pl. Narutowicza. Staramy się iść równym krokiem jak oddział wojska, a nie żołnierze pokonani i przegrani, choć tak jest w rzeczywistości.
Maszerujemy w milczeniu, każdy przeżywa to, co już za nami, 63 dni nierównej walki. Pod koniec każdy, kto należał do AK, otrzymał legitymację identyfikacyjną ze stopniem wojskowym, pseudonimem i prawdziwym nazwiskiem. Dwustronny kartonik formatu legitymacji szkolnej w kolorze bordowym, wydany przez Armię Krajową, Okręg Warszawski z numerem ewidencyjnym, podpisany przez komendanta obwodu płk. „Radwana” (Franciszek Pfeiffer). Na drugiej stronie przynależność do konkretnego zgrupowania i oddziału. Identyczne dokumenty otrzymali członkowie Armii Ludowej walczący w powstaniu i wyszli jako oddział AK.
Godz. 12.00. Defilada przed dowódcą powstania gen. „Monterem” (Antoni Chruściel) na narożniku pl. Narutowicza. Pierwsza i ostatnia.
Godz. 13.45. Oczekiwanie na składanie broni. „Drugie śniadanie” z pomidorów i marchwi. Pierwsze świeże jarzyny od lipca. „Pożegnanie z bronią” odbywa się na dziedzińcu Domu Akademickiego. Zupełnie nie zniszczony. Obecni d-ca pułku i d-ca baonu. Wielu z nas zahartowanych w bojach, obserwujących śmierć i rany kolegów, nie może powstrzymać łez. W powstaniu broń była dla nas rzeczą najcenniejszą. Teraz trzeba ją zostawić wrogowi. Sporo, tak jak ja, nie ma żadnej, bo wcześniej ją pochowali w piwnicach, zakopali. Niektórzy całują swoje pistolety. Oficerowie niemieccy patrzą na nas z drwiącym uśmiechem, a kilku… salutuje. My zaciskamy ze złości szczęki.
Wymarsz z pl. Narutowicza już pod liczną eskortą Niemców. Dokąd nas prowadzą? Grójecką w stronę pl. Zawiszy, potem Towarową do Wolskiej i skręt w lewo. Znaczy na zachód. Widok zburzonej Woli, ruiny, gruz na chodnikach i jezdni, rzadko gdzieś ostał się budynek, a jeśli, to bez okien i wypalony. Nie widać ludzi, nikt nas nie żegna. Śródmieście i Ochota w znacznie „lepszym stanie”. To zniszczone bezludzie sprawia przygnębiające wrażenie. Mówiło się, że specjalny oddział gen. Oskara Dirlewangera wymordował kilkadziesiąt tysięcy ludności cywilnej, w tym kobiety i dzieci.
Kierujemy się w stronę Sochaczewa, Łowicza, lecz nie wiadomo dokąd i jak daleko. Pierwszy dłuższy postój po opuszczeniu miasta przed zapadającym zmrokiem. Zastanawiam się, chyba nie ja jeden, czy kiedyś tu wrócimy i do jakiej Warszawy? Marsz nudny, kilka krótkich postojów. Zaczynam odczuwać ciężar plecaka dawno nie noszonego. Na nogach mam buty… narciarskie, innych zimowych z cholewką nie miałem. Nie ułatwiają marszu. Ze względu na bardzo długą kolumnę oraz kolumnę kobiet WSK [Wojskowa Służba Kobiet, w skład której wchodziły łączniczki i sanitariuszki] idącą przed nami, tempo marszu jest powolne. Wpływa na to także i wiek niektórych oficerów i żołnierzy.
Nareszcie o godz. 20-tej dochodzimy do celu, tzn. do Ożarowa. Ulokowano nas w fabryce kabli, konkretnie w halach produkcyjnych. Osobno kobiety, oficerów i podchorążych. Tłok niesamowity, brak miejsca i choćby słomy do spania. Nic do jedzenia. Nie chce się nawet rozmawiać. Widoczne przygnębienie. Szybko ogarnia zmęczenie. Pierwsza noc jako jeńcy. Turystyczny plecak, z którym przed wojną odbywałem wędrówki górskie i kajakowe wraz z żoną, służy mi teraz za poduszkę. Skulam się na podłodze i szybko zasypiam.
Ożarów 6 października
Z powodu zimna i niewygód często się budzę. O świcie wstaję jako jeden z pierwszych. Szukam toalety, możliwości umycia się. Na śniadanie jakaś ciepła lura o trudnym do odgadnięcia smaku. Z braku jakiegoś zajęcia chodzimy po halach i szukamy znajomych z naszych i innych ugrupowań powstańczych, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Główny temat rozmów, to co z nami będzie? Nikt nie zna odpowiedzi…
Z głośników słyszymy różne wspólnej walki propozycje i możliwości dołączenia do różnych oddziałów niemieckich i wspólnej walki przeciw czerwonej armii. Nie ma chętnych.
Dalszą podróż na zachód w stronę Niemiec odbywamy towarowymi wagonami, niespiesznie. Często stajemy. Krótki postój w Poznaniu. Ludzie, gdy się zorientowali, że jesteśmy powstańcami, natychmiast, mimo sprzeciwu eskorty, podawali przez okienka coś do picia, jedzenia, kto co miał, nawet kanapki wzięte z domu.
*
W tym miejscu zapiski się urywają. Jan Martynkin wznowił je i kontynuował dopiero od 1 listopada w jenieckim stalagu XB w Bergen-Belsen. Prowadził je krótko. Nie ma żadnej wzmianki o pobycie w oflagach Gross-Born, Fallingbostel, Sandbostel ani o styczniowym „marszu śmierci” długości 700 km, podczas którego powstańcy ginęli z głodu i wycieńczenia. Ani też o pobycie w Lubece, gdzie 2 kwietnia 1945 r. zostali wyzwoleni przez Anglików.
W Bergen-Belsen ani razu nie wspomina o Niemcach, o szykanach z ich strony. Może dlatego, że przestrzegali konwencji genewskiej o jeńcach wojennych, a może ze względów konspiracyjnych, na wypadek gdyby zapiski dostały się w ich ręce.
Bergen-Belsen 1 listopada
Poranne nabożeństwo w związku z dniem Wszystkich Świętych. Przybycie niewiast z Fallingbostel. Ulokowano je w bezpośrednim sąsiedztwie naszego obozu. Przychodzą partiami, pierwsza to chore. Wśród nich nasze łączniczki „Klara”, w trzeciej „Czarna” z koleżankami, a w ostatniej „Mirka”. Rozmowa o znajomych z tamtego obozu.
Zdawanie, czyli zabieranie aparatów fotograficznych, podobno do depozytu w baraku mjra „Roga”. Swojego Kodaka, małoobrazkowy aparat z wysuwanym mieszkiem, kupionego w Wilnie za pierwsze zarobione pieniądze, nie oddaję. Tylko jak go ukryję podczas rewizji? Na kartkę sprzed dwóch dni do „Irenki” nie otrzymałem odpowiedzi. Podobno żałuje, że jest wśród „oficerek”.
2 listopada
Kupno kartofli i marchwi za papierosy i marki. List do Krzyżanowskiego, właściciela księgarni w Krakowie. Dodatkowa pierwsza kolacja z… grzybami. To z okazji przybycia kobiet. Wyprawa do lasu „na lewo” po drzewo i borówki. Przez „szczekaczki”, czyli megafony słychać wyjątki mowy Goebbelsa, że zwycięstwo jest bliskie.