Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Ucałowałem ziemię i rozbeczałem się

Niezwykłe życie cichociemnego Przybylika

Podczas szkolenia w Polmont w Szkocji. Stefan Przybylik stoi drugi od lewej, 1943 r. Podczas szkolenia w Polmont w Szkocji. Stefan Przybylik stoi drugi od lewej, 1943 r. Archiwum Marka Przybylika
Od połowy lutego 1941 r. cichociemni przedostawali się do okupowanej Polski. Jeden z nich, Stefan Przybylik, przeżył tyle, że wystarczyłoby na scenariusze kilku filmów z Bondem.
Polityka

Wrzesień 1939 r.: niewola

Stefan Przybylik, rocznik 1918, świeżo upieczony absolwent bielskiej Państwowej Szkoły Przemysłowej, przed rozpoczęciem nauki w szkole podchorążych buduje z junackim hufcem pracy transzeje i bunkry nad wschodnią granicą. Po 17 września i inwazji sowieckiej na Polskę próbuje przedrzeć się na Węgry. Nocna przeprawa prowadzona przez podejrzanego przewodnika kończy się aresztowaniem. Rozpoczyna wielomiesięczną podróż bydlęcymi wagonami od więzienia do więzienia. Do kolejnych kryminałów dociera ledwie połowa więźniów. Resztę zabija naturalna selekcja: choroby, pragnienie, głód, brud, robactwo albo mróz.

20 lipca 1940 r.: wyrok

W Dniepropietrowsku sądzi go trzech oficerów NKWD. Obrońca nie odzywa się ani razu. Wyrok: trzy lata „daliekowostocznych, trudiaszczych, wospitatielnych łagieriew”, za to, że „jako obywatel radziecki usiłował nielegalnie przekroczyć granicę” plus górką dwa lata za pyszczenie, tj. kłamliwe i uporczywe twierdzenie, że nie jest obywatelem radzieckim. Najpierw obóz przejściowy w Archangielsku. Potem ładują ich na statek i przez Morze Białe wiozą do ujścia Peczory. Z końcem września dopływają do obozu przejściowego Najran Mar.

Październik 1940 r.: zmartwychwstanie I

Ładują ich na barkę. Po 800 do każdej z dwóch ładowni. Płyną w górę Peczory. W ładowni dwie beczki. Z wodą przegotowaną, zdatną do picia, i druga z surową. Połowa więźniów ma pelagrę. Choroba awitaminozy wycieńczonego organizmu zaczyna się biegunką. Potem wysycha gardło, przełyk. Człowiek ma wrażenie, że uchodzi z niego wszelka wilgoć. Pić. Któregoś dnia Przybylik nie ma już siły walczyć o przegotowaną wodę. Tłum spragnionych wypycha go, tratuje, wgniata w podłogę. Wraca na swoje legowisko, gotowy na śmierć. Przysypia i śni mu się brat Piotr. Niech się dzieje, co chce – przekonuje sam siebie – przynajmniej się napiję przed śmiercią. Nabiera surowej wody, pije i zasypia. Rano nie chce mu się wierzyć, ale żyje. Zdrowieje.

Do szpiku kości

Powoli nabiera sił. Mróz skuwa lodem Peczorę i unieruchamia barkę. Z ładowni Przybylika zamiast 800 ludzi wychodzi 280. Przed nimi 180-kilometrowa droga do Peczorłagu. Przez mękę: śniegi i 40-stopniowy mróz. Przy wietrze wydaje się, że to minus sto. Nie wszyscy więc docierają do obozu. Co drugi ma odmrożone uszy, nos, policzki, palce. Przybylik z kolegą pilnują się nawzajem. Gdy tylko na nosie czy uszach pojawia się biała plamka – nacierają się, żeby wymusić krążenie. Potem przez lata będzie rozpoznawał Sybiraków po bielejących kościach w miejscu, gdzie kiedyś był nos albo ucho.

Niebo: zmartwychwstanie II

Po kilku tygodniach morderczej pracy przy umacnianiu nasypów kolejowych wraca pelagra. Traci przytomność. W szpitalu oceniają: długo nie pociągnie, i kierują na właśnie otwarty oddział doświadczalny. Ktoś wymyślił, żeby drogą eksperymentu medycznego ustalić, czy chory na pelagrę, już prawie nieboszczyk, może wyzdrowieć, jeśli stworzy mu się znośne warunki i poda lekarstwa. Kiedy Przybylik wraca do przytomności – w malignie widzi brata Piotra – wydaje mu się, że umarł i jest w niebie. Po raz pierwszy od ponad roku leży w łóżku. Na białym prześcieradle, pod kocem. Głowa na poduszce i nie szkodzi, że zamiast pierza są w niej trociny. O tym, że to niebo, świadczy też jedzenie. W maleńkich ilościach, ale 8–10 razy dziennie! Dają prawdziwą wątróbkę, tuszonkę, sucharki, jajecznicę. Jest też, jak to w niebie, anioł. Doktor Rempiel, Rosjanka z dziesięcioletnim wyrokiem. Matkuje Przybylikowi i jego sąsiadowi z sali. Oni, w przeciwieństwie do rosyjskich więźniów, zwracają się do niej grzecznie, z szacunkiem. Ona przychodzi w każdej wolnej chwili. Podrzuca im rarytasy. A to główkę czosnku. A to dwie cebule. W maju dr Rempiel załatwia Przybylikowi fuchę salowego.

Układ

O ataku Niemiec na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 r. Polacy w łagrze dowiadują się z opóźnieniem. O układzie Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 r., umożliwiającym zwolnienie polskich więźniów Gułagu i utworzenie polskiej armii w ZSRR, jakimś cudem wiedzą już następnego dnia. Po dwóch tygodniach odsyłają ich na „pieresylnyi punkt”. Stąd kilka tysięcy Polaków z okolicy ma jechać do wojska. Ale nie on. Zapewne dlatego, że pyszczył w śledztwie. Wysyłają go do kolonii o zaostrzonym rygorze. Świat mu się wali.

29 września 1941 r.

Jednak po sześciu tygodniach zwalniają do armii. Do tobołka dają pięć suszonych ryb, cztery kilo chleba, pół kilo cukru i machorkę. Do ręki zaświadczenie i 280 rubli na drogę. Do przystanku Koźwa jest 15 km, a śnieg już po kolana. Rozpoczyna się półroczna wędrówka Stefana Przybylika do armii gen. Andersa.

W Koźwie po kilku dniach udaje mu się wskoczyć z kolegami do pociągu z drewnem. Pięć dni i nocy jazdy na balach. Kotłas, miasteczko całe z drewna. Nie tylko domy, ale i ulice, chodniki. I restauracja. Prawdziwa. – Są łyżki i talerze! – informuje nowy towarzysz, niespełna 17-letni Jasio. Zupa 70 kopiejek, drugie – rubel dwadzieścia. Zjadają po 4–5 obiadów. W Czelabińsku Przybylik dowiaduje się, że do Buzułuku nie ma co jechać. Był limit 35 tys. ludzi, a już przyszło ponad 50 tys. Jedźcie, mówią, do Kazachstanu. Tam będą formowane nowe dywizje. I ciepło jest. Jadą i gdzie się nie zatrzymają – głód.

6 marca: na wadze

W wigilię Bożego Narodzenia 1941 r. kolejne wezwanie do armii. Najtrudniejszy marsz przez pustynię Kara-kum; 120 km piachu, upał za dnia i 20-stopniowy mróz nocą. Potem śni się przez lata nocleg w jakichś ruinach pełnych szczurów. Muśnięcia futerek i zimne łapki wygłodniałych gryzoni. Po kolejnych trzech miesiącach tułaczki 6 marca Przybylik wstępuje do 8. dywizji WP. Lekarz każe mu stanąć na wagę: 39 kg.

30 marca 1942 r.: łzy

Odpływa statek z Krasnowodzka do portu Pahlewi w Iranie. Ci na pokładzie płaczą ze szczęścia. Ci na nabrzeżu z żalu, że dla nich nie starczyło miejsca. Łopoczą na wietrze resztki ubrań na kościach kilkuset odpływających, Przybylik na jednej nodze ma but, na drugiej rękaw od „tiełogrejki” (kufajki) przewiązany sznurkiem.

Dwie menażki

Pierwszy obóz Anglicy urządzają na plaży. Żeby robactwo się nie rozlazło, można z rozbieralni wynieść tylko przedmioty metalowe. Reszta – do ognia. Potem fryzjerzy ścinają włosy, łącznie z brwiami, w których „łagiernym” często gnieżdżą się wszy. Pod prysznicem wolno stać do woli. Przed wejściem żołnierz nakłada łopatką szare mydło na ogoloną głowę. Dalej: magazyn z odzieżą. W drzwiach sierżant. Taksuje wzrokiem i bezbłędnie podaje rozmiary. Mierzyć wolno tylko buty. Wychodzą i mimo że spędzili ze sobą szmat czasu, często nie mogą się poznać. Przybylik wciąż się boi, że zabraknie jedzenia. Po obiad chodzi z dwiema menażkami. – Ta jest dla mnie – tłumaczy kucharzowi – a ta druga dla pana Przybylika.

Afryka

Po kilku tygodniach jest już elewem I kompanii Szkoły Podchorążych 8. dywizji. Jadą przez cały środkowy wschód do Suezu. Potem do południowej Afryki. 1 września 1942 r. w Durbanie podchorążowie zostają zaokrętowani na statek „Laconia” jako kompania wartownicza konwojująca 1,8 tys. włoskich jeńców w drodze do Anglii.

12 września 1942 r.: torpedy

Koło Wysp Wniebowstąpienia dwie torpedy z U-Boota. Grzmoty w stalowym pudle statku, a on jest pod prysznicem. Spodenki na tyłek i długim korytarzem na pokład. Ale korytarz – statek się przechyla – jest już prawie pionową ścianą. Minuty wspinaczki wydają się godzinami. Jakieś strzępy myśli: „Brat Piotr śnił mi się w nocy”. Na pokładzie ostatnia szalupa. Zaklinowana. W kilku mocują się z nią i spuszczają na wodę. Natychmiast się wypełnia. W 60-osobowej łodzi jest już prawie setka rozbitków. Następni chwytają się burt. Ci z szalupy siekierą i wiosłami walą ich po rękach, po głowach. 40 minut po uderzeniu torped „Laconia” pokazuje śruby i idzie na dno.

Rozkaz Dönitza

W nocy walczą z kilkupiętrowymi falami i chłodem. Przybylik w samych spodenkach, przy wiośle. Dłonie krwawią. Sól wżera się boleśnie w ramiona, plecy i dłonie. Trzy razy dziennie Anglik wydziela po 20 gramów wody. Właśnie zaczyna obowiązywać rozkaz admirała Dönitza zakazujący ratowania i udzielania rozbitkom wrogich państw wszelkiej pomocy. Teraz tylko cud może ich uratować. I on się zdarza. Wycieńczonych 96 rozbitków wyławia krążownik „Gloire” pływający pod banderą France Vichy. A to oznacza obóz jeniecki.

Internat

„Gloire” płynie przez Dakar do Casablanki. Internowanych wiozą do miasteczka Qued Zem, do koszar Legii Cudzoziemskiej. Zamiast krat czekają na nich suto zastawione stoły. Przez następne dwa miesiące gości ich komendant, kapitan polskiego pochodzenia. Maszerują, śpiewają, piją wino i uwodzą miejscowe panny. W listopadzie Amerykanie przynoszą im wolność. Miesiąc później Przybylik jest już w Szkocji, w polskiej bazie w Kirkcaldy.

Po kilku dniach wzywają go do dowództwa. – Czy chciałby pan walczyć z Niemcami w kraju? – pyta oficer. – Pewnie! – wypala. – Ale jak ja się tam dostanę? – To już nasza sprawa – mówi oficer. Kilka dni później cichcem, w nocy, Przybylik znika z jednostki.

Nauka wszystkiego

Najpierw psychotesty, potem „kurs korzonkowy”, czyli surwiwal. Podstawy dywersji. Jak z tego, co można znaleźć w domowej kuchni, zrobić bombę. Uczą też skakać ze spadochronem, strzelać bez celowania, z obu rąk. Jak cicho i sprawnie skręcić przeciwnikowi kark, złamać kręgosłup czy zmiażdżyć krtań kamieniem owiniętym w chusteczkę do nosa. Uczy się charakteryzacji, a także sztuki panowania nad odruchami. Po kilku miesiącach zostaje specjalistą dywersji i radiotelegrafii. Składa uroczystą przysięgę na rotę Armii Krajowej. I czeka na lot. Na stacji wyczekiwania skoczkami opiekują się panie z FANY (First Aid Nursing Yeomonry) nazywane fankami.

W marcu przerzucają go do Włoch. 16 października słyszy: „Dzisiaj lecimy”. Metki z ubrań wyprute? Kieszenie – czy aby nie zaplątał się banknot albo bilet – przetrząśnięte. Cyjanek potasu – wszyty. Pas z tysiącami dolarów i złotem dla Polskiego Państwa Podziemnego zaplombowany. W ciężarówce, pod kocem, przy świetle latarki mapa okolicy zrzutu i ostatnie instrukcje: dwa adresy kontaktowe, hasło i odzew. O godz. 17 czterosilnikowy Liberator B-24 startuje z lotniska Brindisi.

Skok

Jest ich sześciu. Najpierw z komór bombowych zrzucają zasobniki. Potem „Action station!” „Go!” dla skoczków. Za szóstym nalotem po „Go!” w czarną dziurę wskakuje ppor. Przybylik, „Gruch”. Po latach we wspomnieniach wyzna: „Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Po raz pierwszy od pięciu lat byłem znowu na polskiej ziemi już jako żołnierz”. Bratankowi zaś powie nieco inaczej: „Chwilę po wylądowaniu byłem sam. Ucałowałem ziemię i po prostu rozbeczałem się”.

Zbierają się na skraju lasu. Brakuje ppłk. Leopolda Krizara, „Czeremosza”, dowódcy grupy. Później okaże się, że spadł z nierozwiniętym spadochronem, 40 km od miejsca zrzutu. Rano docierają do domu rodziny Olendrów w Łazach Dużych koło Piotrkowa Trybunalskiego. Spędzi tu – jako Stefan Darek, krewniak z Warszawy – trzy tygodnie, aklimatyzując się. Potem przydział do 25. pułku piechoty AK i tygodnie ciągłej zmiany miejsca, ucieczek przed tropiącymi jego radiostację wozami pelengacyjnymi.

7 stycznia 1945 r.: zmartwychwstanie III

W Piotrkowie aresztuje go gestapo. Ktoś sypnął, bo za dużo o nim wiedzą. No i Piotr mu się śnił. Biją dotkliwie, z wprawą, i obiecują: „Jutro będziesz śpiewał jak ptaszek”. W celi ze szwów kamizelki wydłubuje kapsułkę z cyjankiem potasu. Zgodnie z instrukcją: zgryźć, 15 sekund i będzie po sprawie. Rzucają nim drgawki, traci przytomność. Towarzysz spod celi woła strażnika. Przychodzą gestapowcy. Taksują: już nic nie powie. Przewożą go do zwykłego więzienia. I Stefan Przybylik zmartwychwstaje po raz trzeci. Wyfasowana przed rokiem trucizna musiała zwietrzeć. Kilku skoczków spotkało to samo.

Wiozą go pociągiem do Radogoszczy. Stu w wagonie, na stojąco, na rozwałkę. 40 km jadą ponad dwa dni, bo pociąg przepuszcza transporty wojskowe. 19 stycznia nadlatuje rosyjski kukuruźnik. Bombardowanie jest nietypowe; pasażer i pilot rzucają w pociąg granatami. Ale Niemcy uciekają, ktoś otwiera drzwi.

5 czerwca 1945 r.: sen o Moczarze

Miesiąc po wojnie, a on ciągle nadaje. Z Łodzi. Nazywa się teraz Stanisław Przygocki, strażak. Ktoś stuka do drzwi meliny i krzyczy: – Otwierać, wojsko! Przybylik do okna, skok z pierwszego piętra i nie biegnie, spokojnie idzie. Staje dopiero, gdy zaczynają strzelać. Dzień przed aresztowaniem miał dziwny sen: jakiś facet napadł na niego. Teraz, w UB, wprowadzają Przybylika na salę, patrzy – facet ze snu. A to płk. Mieczysław Moczar, wtedy szef łódzkiego UB. Spogląda na Przybylika i mówi: – Ten to mi się dzisiaj śnił. A on: – Pan pułkownik też mi się śnił. Na to Moczar: – Patrzcie go, jaki wesołek, jaki bezczelny. Przesłuchanie. Pierwszy cios bykowcem trafia w szyję. Jeden pyta, drugi bije. Po kilku dniach jest cały siny. „Traktowali mnie jak gestapowca” – powie po latach. Nie ujawnia się. Jako szeregowy akowiec wychodzi po amnestii.

Gruźlica

Jedzie na Śląsk. Dwa lata studiuje i pracuje jako referent w Centrostalu. Męczy go kaszel. Lekarz mówi: gruźlica, trzeba do sanatorium. Po sześciu miesiącach w Zakopanem choroba jest zaleczona. Proponują mu pracę w sanatorium. Przyjmuje ofertę. Może dlatego, że poznaje piękną Marię Roszkowską, która mieszka i pracuje w Zakopanem.

1949 r.: odpluskwianie

Jest kierownikiem Bristolu przy ul. Słowackiego. Alarmuje dyrekcję: „Jak ludzie pracy mają wypoczywać, skoro tu pełno pluskiew?”. Dyrekcja przysyła specjalistyczną firmę. Podczas gazowania wybucha pożar. „Bristol odpluskwił się generalnie” – powie po latach. Ale teraz nie czas na żarty. W gazetach i w radiu stalinizm. Już mówią o takich jak on, akowcach, „zaplute karły reakcji”. Skoro karzeł i pożar, to musi być sabotaż. We śnie widzi Piotra. Rano aresztują go dwaj ubecy i na dzień dobry spuszczają solidne lanie. Potem wiozą do Krakowa, do więzienia przy Montelupich. Czy będzie pokazowy proces? – zastanawia się Przybylik.

Pani Maria, już żona, szaleje. Wynajmuje najlepszego adwokata. On co prawda takich spraw nie bierze, ale gdy dowiaduje się, że chodzi o skoczka – przyjmuje. Po pierwszej rozprawie, ale po półtora roku więzienia, Stefan Przybylik zostaje uniewinniony.

Intendent

Człowiek podejrzewany o sabotaż nie może być kierownikiem. Zostaje intendentem. Nie narzeka. W każdej sytuacji szuka pozytywów. Teraz, mówi, będzie miał więcej czasu dla rodziny, na lektury i słuchanie RWE i BBC. Zresztą tysiące jego kolegów z AK ma gorzej. Nie mogą dostać żadnej pracy. W latach 1945–55 skazano na śmierć i wykonano wyrok na dziewięciu cichociemnych.

1956 r.: odwilż

Awansuje na zastępcę dyrektora sanatorium ds. ekonomicznych. Zostaje też prezesem Koła ZBoWiD, ale w 1958 r. odbierają mu prezesurę.

1980 r.: emerytura

Służbowe mieszkanie musi zwolnić. Dostaje klucze do spółdzielczego. To pierwsze w życiu własne mieszkanie. Nadal pracuje. Zostaje wiceprzewodniczącym Miejskiej Rady Narodowej w Zakopanem.

2007 r.

Umiera nagle, 5 grudnia, w wieku 89 lat. W Warszawie na Powązkach Wojskowych żegna go oprócz rodziny kompania honorowa i poczet z jednostki specjalnej Grom im. Cichociemnych. Żołnierz niesie poduszkę z odznaczeniami.

Adrian Rymarczyk, wnuk pana Stefana, rocznik 1971, ortopeda, właściciel centrum medycznego Achilles w Warszawie: – Przez lata wakacje spędzałem w Zakopanem, u dziadków. Kiedy musiałem od nich wyjeżdżać, płakałem. Dziadek zastępował mi ojca. Był twardy, ale i wesoły, ciepły, rubaszny. Był skromny, uczynny, umiał słuchać. Od 2006 r., kiedy dr Rymarczyk otworzył własne centrum, weteranów drugiej wojny leczy za darmo.

Marek Przybylik, bratanek, rocznik 1946, dziennikarz, satyryk, wydawca: – Podziwiałem i podziwiam stryja za to, że potrafił wieść aktywne życie przyzwoitego człowieka. Życzliwego, wesołego, skromnego, pozbawionego wszelkiej nienawiści. Ciepło mi na sercu, gdy go wspominam.

***

Korzystałem z: książki Henryka Nakielskiego „Jako i my odpuszczamy”, Iskry, 1989; z kaset i nagrań cyfrowych z kilkudniowych rozmów Marka Przybylika ze stryjem w 2002 i 2005 r. w Zakopanem oraz dokumentów rodzinnych.

***

Polecamy Pomocnik Historyczny „Cichociemni. Spadochroniarze Armii Krajowej” do kupienia w sklepie internetowym POLITYKI: www.sklep.polityka.pl.

Polityka 8.2019 (3199) z dnia 19.02.2019; Historia; s. 55
Oryginalny tytuł tekstu: "Ucałowałem ziemię i rozbeczałem się"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną