Zręby ustrojowe I Rzeczpospolitej powstawały już za Jagiellonów, a zwieńczyła je konstytucja nihil novi (1505 r.). Ostatecznie ukształtowały się jako efekt unii lubelskiej (1569 r.) i pierwszej wolnej elekcji w 1573 r. Powstałe w ten sposób państwo polsko-litewskie nie miało jednolitej konstytucji w dzisiejszym rozumieniu. Ład ustrojowo-prawny tworzyły poszczególne ustawy (wówczas zwane konstytucjami), w tym artykuły henrykowskie (określające, co prawda ogólnikowo, kompetencje monarchy). Ważną rolę odgrywały precedensy i praktyka życia politycznego. W takich ramach ustrojowych I Rzeczpospolita trwała do Konstytucji 3 maja 1791 r., czyli prawie 300 lat.
Było to w istocie państwo federacyjne, nie tylko na poziomie Rzeczypospolitej Obojga Narodów (Korony i Litwy), bo składające się z równoprawnych ziem i województw (ok. 40) oraz powiatów. Dlatego dla skutecznej egzekucji praw przyjęto specjalne procedury ich stanowienia. Za sprawę podstawową uznawano zgodę (konsens) wszystkich stron. Osiągano ją nie przez przegłosowanie, ale przez przekonywanie się i szukanie akceptowalnego kompromisu, co nazywano ucieraniem się. W ten sposób stanowione prawo było akceptowane przez wszystkich. Propozycje, na które nie było zgody, nie były po prostu uchwalane. Dopiero z czasem, wraz z rozwojem systemu fakcji politycznych, procedura ta wyinterpretowana została w słynną formułę liberum veto.
I RP była na wskroś, używając dzisiejszej terminologii, strukturą samorządową. Władzę sprawował sejm składający się z trzech stanów: króla, senatu i izby poselskiej. Króla wybierano w elekcjach, określanych jako wolne i odbywających się viritim – z prawem udziału każdego szlachcica. Senatorowie, w liczbie ponad stu, nominowani byli przez króla. Ale esencję staropolskiego parlamentaryzmu stanowili obywatele, czyli szlachta, wybierający swych posłów (ok. 140). O tym, jak się samorządzili, opowiedzą nam przypadki pana Dzierżysława Sługockiego.
Sługoccy herbu Jastrzębiec byli szlachtą o starożytnym, sięgającym jeszcze XIV stulecia rodowodzie. Zamieszkiwali ziemię chełmską. W pierwszej połowie XVII w. ich dobra rodowe stanowiła przede wszystkim wieś Wierzchowiska. Władający nią Andrzej Sługocki, komornik graniczny lubelski, dochował się z żoną Jadwigą ze Strzemboszów pięciu synów. Jednym z nich był właśnie Dzierżysław Andrzej (jego data urodzenia nie jest znana).
Po wielu perypetiach rodzinnych i spadkowych pod koniec 1641 r. dokonała się intromisja (wprowadzenie w posiadanie) Dzierżysława z jednym z braci do ojcowizny. Nasz bohater zyskał tym samym jakie takie podstawy materialne swej egzystencji. Z czasem okazały się one zresztą całkiem zacne, skoro dziesięć lat później, już po śmierci brata, pan Dzierżysław nabył od Jeremiego Wiśniowieckiego za pokaźną sumę 30 tys. zł dobra Bełżec w powiecie buskim.
U progu kariery politycznej
W drugiej połowie lat czterdziestych pan Dzierżysław, wystarczająco niezależny finansowo, mógł bez przeszkód włączyć się w życie polityczne. 25 maja 1647 r. mianowany został stolnikiem lubelskim i choć był to urząd honorowy, a z jego piastowaniem nie wiązały się jakieś nadzwyczaj poważne obowiązki, to w skali lokalnej stanowił znaczące wyróżnienie.
Z perspektywy pana Sługockiego dość odległy do niedawna problem Kozaków stanął więc niemal u progu, a wizja pojawienia się czambułów Tuhaj-beja w Wierzchowiskach nabrała realnego kształtu. Pan Dzierżysław nie zwlekał więc, gdy powołano pod broń pospolite ruszenie województwa lubelskiego i we wrześniu był już w obozie pod Czołchańskim Kamieniem. Jego wyprawa wojenna nie potrwała jednak zbyt długo, ponieważ już w październiku stawił się na polu elekcyjnym. (Wolna elekcja to wybór monarchy nieprzestrzegający zasad sukcesji dynastycznej. Szlachta głosowała województwami w obecności posłów, którzy zanosili jej głosy do senatu: wybór króla ogłaszał marszałek, mianował natomiast prymas. Pierwsza wolna elekcja odbyła się w 1573 r. we wsi Kamion pod Warszawą, później stałym polem elekcyjnym była Wola pod Warszawą). Sługocki opowiedział się za Janem Kazimierzem.
W styczniu i lutym 1649 r. wybrano go na posła do Krakowa na sejm koronacyjny (poprzedzał on zawsze koronację elekta, który wobec zebranych zaprzysięgał artykuły henrykowskie i pacta conventa). Choć był to jego poselski debiut, pan Dzierżysław od razu dał się poznać jako polityk niezwykle aktywny. W trakcie obrad głos zabierał ponoć aż 18 razy, skupiając się głównie na sprawie osądzenia winnych klęski piławieckiej, przy czym, jak większość Lublinian, wyraźnie trzymał stronę wojewody ruskiego Jeremiego Wiśniowieckiego.
Działalność Sługockiego znalazła uznanie w oczach szlachty lubelskiej. Wśród badaczy nie ma wprawdzie zgodności, ale z pewną dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że 1 marca 1649 r. pan Dzierżysław po raz pierwszy w swej karierze obrany został marszałkiem sejmiku relacyjnego (o którym dalej).
Sejmik
Latem 1649 r. wojna z Chmielnickim rozgorzała z nową siłą. W lipcu król wydał wici, zwołujące pospolite ruszenie i pociągnął do Toporowa, gromadząc siły i nasłuchując nowin. Pan Sługocki 30 sierpnia stawił się pod Magierowem na popisie (inaczej okazowanie – coroczny przegląd gotowości bojowej pospolitego ruszenia dokonywany w ramach jednostek administracyjnych). Nim jednak powąchał prochu, w wyniku wyprawy i kampanii zborowskiej w połowie sierpnia stanął rozejm. Jego warunki były dla Rzeczypospolitej ciężkie, ale przynajmniej działania wojenne ustały. Od tej pory stało się jasne, że dla ratyfikacji ugody zborowskiej potrzebny będzie sejm.
Powróciwszy do domu pan Sługocki nasłuchiwał więc wieści o ogłoszeniu uniwersałów królewskich, zwołujących sejm i poprzedzające go sejmiki przedsejmowe. Uniwersały takie, wystawione przez kancelarię królewską z datą 3 września 1649 r., rozwozili po grodach posłańcy królewscy – komornicy. Następnie były one publikowane, czyli ogłaszane.
W sejmiku mógł uczestniczyć każdy szlachcic władający choćby kawałkiem ziemi na obszarze jednostki (lub jednostek) administracyjnej, którą dany sejmik obejmował. Wyjątkiem była sytuacja, gdy na kimś ciążył prawomocny wyrok sądowy. Obowiązek uczestnictwa spoczywał natomiast na senatorach z danej ziemi czy województwa, choć w praktyce bywało z tym różnie. W sejmikach mogli również uczestniczyć przedstawiciele kapituł kościelnych oraz ewentualni delegaci mieszczan (tylko jako obserwatorzy wnoszący swe prośby). Uczestnictwo w sejmikach szlachta traktowała jako jedno z fundamentalnych praw pozwalające współdecydować o losach ojczyzny, ale nie jako obowiązek. Wiązało się bowiem ono ze sporymi ofiarami w postaci czasu i pieniędzy, z koniecznością niekiedy nawet parodniowego wyjazdu, znalezienia w miejscu obrad sejmiku noclegu i oczywiście wyżywienia. A wszystko to na własny koszt. Nie wszyscy więc garnęli się do wyjazdu.
Odpowiedź na pytanie o frekwencję na sejmikach nastręcza historykom sporo trudności. Wpisywane do ksiąg grodzkich akty sejmikowe rzadko bowiem podpisywane były przez wszystkich uczestników. Na ogół widnieje na nich kilkanaście czy kilkadziesiąt podpisów i dopisek et alios (i inni). Ilu zaś owych innych było, tego nie sposób oczywiście ustalić. Szacuje się, że w dużym sejmiku lubelskim uczestniczyło na ogół 100–200 osób. Zdarzały się zjazdy, na które przyjechało 30–40 osób, jak na przykład wiski w woj. mazowieckim w 1629 r. Wiele zależało też od pory roku (niechętnie sejmowano i sejmikowano w okresach nasilenia prac polowych), pogody (mrozy, roztopy), stanu zdrowotności na danym terenie (zarazy) i oczywiście od przepływu informacji.
Nasz pan Dzierżysław przysposobiwszy się więc do drogi wyruszył do Lublina, gdzie stanął najpóźniej 11 października. Gospodę miał już zapewne upatrzoną, bo nie po raz pierwszy przyjeżdżał do miasta. Problem znalezienia stancji był jednak faktycznie istotnym zagadnieniem i zdarzało się, że na tym tle dochodziło do sporów, zwłaszcza gdy sprawę traktowano prestiżowo. Domy bowiem rezerwowali sobie często senatorowie i zacniejsi pośród szlachty. Ich służba przyjeżdżając wcześniej przybijała na drzwiach herb lub nazwisko przyszłego rezydenta. Jeśli próbowano zająć kwaterę zwyczajowo rezerwowaną przez kogoś innego, zdarzały się scysje. Do sytuacji takiej doszło na przykład w Proszowicach w 1632 r., w efekcie obrażony na wojewodę ruskiego Stanisława Lubomirskiego kasztelan wojnicki Mikołaj Firlej wyjechał.
Sejmik lubelski, podobnie jak większość zjazdów, odbywał się w kościele. Decydowało o tym wiele względów, nie tylko natury religijnej, ale również praktycznej. W wielu miastach i miasteczkach kościół stanowił największy i często jedyny budynek mogący pomieścić kilkadziesiąt czy kilkaset osób. Miał też właściwą akustykę, co wówczas było sprawą niemałej wagi. Wreszcie i sama powaga miejsca również zobowiązywała do stosownego zachowania. Lublinianie jako miejsce zjazdów sejmikowych wybrali okazały dominikański kościół św. Stanisława. Tutaj też przybył pan Dzierżysław.
Sejmik – jak każde większe forum publiczne w okresie I Rzeczypospolitej – zaczynał się mszą świętą, w czasie której szczególnie zwracano się do Ducha Świętego jako do dawcy mądrości i dobrej rady. Po mszy eucharystię wynoszono i zaczynały się obrady. Senatorowie, dygnitarze i urzędnicy ziemscy zajmowali miejsca według precedencji, stosownie do swej godności, co czasem wywoływało spory i dyskusje.
Obrady według tradycji zagajał najwyższy godnością senator bądź urzędnik ziemski. Następnie przystępowano do wyboru marszałka, od którego wymagano, „ażeby wysłuchawszy pilnie instrukcjej od J.[ego] Kr.[ólewskiej] M.[ości], sentencje i desideria nasze konotował i one ręką swą podpisane ichm.[ościo]m p.[anom] posłom od nas obranym podał”. W istocie był to ogrom pracy polegającej na pilnowaniu porządku obrad, udzielaniu głosu, konkludowaniu wypowiedzi, łagodzeniu ewentualnych sporów, a na koniec formułowaniu na piśmie treści podjętych przez sejmik decyzji i oblatowanie (wpisanie do ksiąg urzędowych) dokumentu w grodzie. Była to zatem funkcja kluczowa dla powodzenia bądź fiaska obrad. Wyboru dokonywano spośród zgłoszonych kandydatów przez ucieranie się – osiągnięcie porozumienia stron forsujących swych kandydatów – albo w drodze głosowania. Marszałkiem sejmiku przedsejmowego w naszym wypadku wybrano Jerzego Szornela, który zaczynał dobrze się potem rozwijającą karierę.
Po wyborze następował moment niezwykle istotny ? odczytanie legacji. Przywoził ją na każdy sejmik legat, czyli poseł królewski. Kancelaria królewska starała się dobierać ich bardzo starannie, od postawy legata w dużej mierze zależało bowiem, czy sejmik przychylnie odniesie się do postulatów zawartych w legacji i zleci ich popieranie posłom na sejm, wpisując odpowiednie punkty w instrukcji. Stosowano przy tym różnorakie zabiegi mające na celu przychylniej nastroić szlachtę. Legata wyposażano na przykład w kilkaset listów podpisanych przez króla, a imiennie adresowanych do znaczniejszych i bardziej wpływowych osobistości danego sejmiku. List, w którym sam monarcha Rzeczypospolitej osobiście prosił o poparcie i powoływał się przy tym na zasługi i wielokrotnie okazywaną przez adresata miłość do ojczyzny, na wielu robił wrażenie. Oczywiście dokumenty te pisano według wzoru i adresowano według rozdzielnika, ale fakt ten w niewielkim stopniu umniejszał ich wagę. Nie można wykluczyć, że i pan Dzierżysław jako lokalny urzędnik i znany z poprzedniego sejmu działacz otrzymał list od króla (na sejmik lubelski w owym czasie przygotowywano nieco ponad sto listów). Starano się też tak dobierać legatów, by wywodzili się lub mieli krewnych z obszaru sejmiku, na który posłowali. Traktowano ich wtedy nie jako obcych z Warszawy, ale choć trochę jak swoich. Czasami nawet zdarzało się, że legata królewskiego wybierano na posła na sejm, co dla króla było sytuacją wyjątkowo korzystną.
Tak wyposażony i przygotowany legat był uroczyście wprowadzany na salę posiedzeń i witany stosowną mową. Sadzano go na krześle przy ołtarzu i stamtąd zaczynał on odczytywanie treści dokumentu. Legacja stanowiła swoistą wypowiedź króla na temat stanu Rzeczypospolitej i potrzeb, jakie załatwić winien przyszły sejm. Jednocześnie informowała zebranych o sprawach i przedsięwzięciach często bardzo od nich odległych. W ogromnym państwie, jakim była ówczesna Rzeczpospolita, i przy tamtejszym przepływie informacji trudno było szlachcie mieszkającej na przykład pod Wieluniem orientować się w realiach i zagrożeniach politycznych województw na Ukrainie. Inna sprawa, że świadomi tego stanu królowie często korzystali z tej przewagi i chcąc uzyskać zgodę na znaczne podatki, powoływali się na zagrożenia fikcyjne, przy czym najczęściej straszono szlachtę Turkami i Tatarami.
W wypadku legacji na sejmiki przedsejmowe z 1649 r. tak się jednak nie działo. Pan Dzierżysław usłyszał więc, iż król objął rządy nad Rzeczypospolitą „w samym nieszczęściu utopioną... albo raczej wziął jej tylko połowę, bo drugą część trzymał już nieprzyjaciel”. Jan Kazimierz przypomniał okoliczności oraz przebieg kampanii zborowskiej i obiecał, że na przyszłym sejmie przedstawione zostaną szczegółowo warunki ugody zawartej z Chmielnickim. Spraw, jakie proponował król załatwić na sejmie, było wiele. Wśród najważniejszych wymienić należy szybką i skuteczną zapłatę wojsku. Jako sposób jej obmyślania sugerował koekwację, czyli porównanie podatków dotychczas zapłaconych przez poszczególne ziemie i województwa oraz przyjęcie takich uchwał, by ci, którzy zapłacili do tej pory mniej, wyrównali różnice. Sejm, według Jana Kazimierza, winien też uchwalić wypłatę tzw. upominków Tatarom, zwiększyć liczbę wojska kwarcianego, wybrać komisarzy do rozmów ze Szwedami oraz opatrzyć fortyfikacjami Lwów, jak też zwrócić część okupu, jakie miasto zapłaciło Chmielnickiemu, by ten odstąpił od jego oblężenia, oraz jeszcze inne sprawy. Teraz zwyczajowo czytano listy od nieobecnych senatorów, o ile takie były.
Po tym przychodziła pora na dyskusję. Rozpoczynali ją najwyżsi godnością uczestnicy sejmiku wygłaszając wota, w trakcie których ustosunkowywali się do punktów legacji, poruszali także inne sprawy wymagające podjęcia przez sejmik. Głosy rozdzielał marszałek, stopniowo przekazując je coraz to niższym urzędnikom, a potem zgłaszającym się szlachcicom.
Glossa: mity sejmikowe
Na temat sejmików i toczonych tam sporów narosło wiele mitów. Przed oczyma naszej wyobraźni natychmiast staje cykl szkiców Norblina z drugiej połowy XVIII w., mający wskazać przywary szlachty, a powstały w okresie, kiedy sejmiki rzeczywiście już dobrze nie funkcjonowały. Gdy natomiast chce się zilustrować przebieg sejmiku tekstem źródłowym, w wielu pracach popularnonaukowych, ale niestety także w podręcznikach, chętnie sięga się po efektowny opis z diariusza Matuszewicza, ukazujący osiemnastowieczną szlachtę łukowską ucztującą i pijącą na koszt politycznych mocodawców za cenę swych głosów.
Tymczasem wizja ta niewiele ma wspólnego z praktyką życia sejmikowego pierwszej połowy XVII w., nie wspominając już o XVI w. Wbrew bowiem powszechnemu przekonaniu, zdecydowana większość sejmików przebiegała naprawdę spokojnie. Tylko przed sejmem w całej Rzeczypospolitej odbywało się łącznie ok. 70 zjazdów, a dochodziły do tego zjazdy posejmowe, relacyjne, deputackie. W roku mogło się zatem odbyć łącznie nawet kilkaset sejmików. Uwagę zwracały natomiast te zgromadzenia, na których dochodziło do burd, zerwania obrad itp.
Sytuację tę można, zachowując oczywiście właściwy dystans, porównać do naszych obrad organów samorządowych szczebla lokalnego. W miesiącu odbywają się ich setki, ale opinia publiczna zwraca baczniejszą uwagę i komentuje tylko takie, na których doszło do jakichś ekscesów.
Wybór posłów
Na lubelskim sejmiku obrad nie zerwano, dyskusja przebiegła w miarę spokojnie, po czym przystąpiono do wyboru posłów. Sejmik lubelski wybierał ich trzech, ale liczba ta w skali kraju nie była jednakowa i wahała się od dwóch do sześciu. Metody wyboru były różne. Najczęściej określa je ogólna formuła stwierdzająca, iż „zgodnie spośród siebie obraliśmy panów posłów”. Gdy owej zgody nie można było osiągnąć, stosowano głosowanie, które znamy choćby z mickiewiczowskiego zdania: „Daj kreskę Doweyce. A ten niedosłyszawszy dał kreskę Domeyce”.
Podczas sejmiku lubelskiego takich problemów zapewne nie było, bo i kandydatury do poselskiego mandatu wydawały się nadzwyczaj mocne. Wybrano Stanisława Firleja, podkomorzego lubelskiego, najwyższego godnością urzędnika ziemskiego. Firlej był ponadto członkiem znamienitego i ciągle jeszcze wpływowego w Lubelskiem rodu, a w dodatku już trzykrotnie posłował na sejmy. Następnie Bartłomieja Kazanowskiego, starostę grodowego łukowskiego, a więc również urzędnika i członka znakomitego rodu. Był to jego parlamentarny debiut. Trzecim posłem został nasz pan Dzierżysław, któremu zapewne przysłużyły się i urząd, i znana zapewne zebranym aktywność na poprzednim sejmie.
Procedura obrad przewidywała dalej ustalenie treści instrukcji dla posłów. Dla sejmów doby regnum (nie bezkrólewia) rozpoczynało ją zwyczajowo zalecenie, by posłowie podziękowali monarsze za starania i wysiłki w rządzeniu Rzeczpospolitą. Instrukcja określała w zasadzie zakres spraw, jakimi miał zajmować się poseł na sejmie, i stosunek do dezyderatów podanych przez króla w legacji. Jest to o tyle istotne, że część instrukcji dawała posłowi wolną rękę i nie obligowała do zachowywania jakiejś precyzyjnie określonej postawy. Nazywano to plena potestas, plenaria facultas, czyli pełna moc (stanowienia). Taki komfort miewali jednak posłowie rzadko. Częściej stosowano tzw. limitata potestas, limitata facultas, czyli moc ograniczoną. Rozumiano ją najczęściej jako zakaz podejmowania jakiegokolwiek tematu ponad wymienione w instrukcji. Czasami stosowano bardzo rygorystyczny nakaz w formule zwanej ante omnia, czyli do niczego innego nie przystępować, nim nie zostanie załatwiona jakaś konkretna sprawa.
Choć zapisy te brzmią dość zasadniczo, to autorzy monumentalnej monografii na temat sejmów doby Jana Kazimierza – Stefania Ochmann-Staniszewska i Zdzisław Staniszewski – podkreślają, że stosunek posłów do instrukcji był na ogół instrumentalny i powoływano się na nie, gdy było to wygodne. Autorzy ci przytaczają wypowiedź marszałka nadwornego koronnego, który na sejmie 1662 r. pytał: Jeżeli Wielkopolanie chcą trzymać się wyłącznie tego, co postanowiono na sejmiku ? po co przyjeżdżają na sejm?
Oprócz spraw odnoszących się do treści zawartych w legacji, sejmiki zamieszczały w instrukcjach szereg dezyderatów dotyczących wielu innych zagadnień mających często wymiar lokalny – typu naprawy lub konserwacji pomieszczeń na księgi grodzkie, na przykład w Różanie, albo dystrybucji soli w Zakroczymiu. Trzeba jednak przypomnieć, że staropolski sejm nie miał tak ściśle jak dziś doprecyzowanych kompetencji i jeśli posłowie działali sprawnie, uchwalano tego typu konstytucje (ustawy) o wymiarze lokalnym. Prócz tego w instrukcjach na końcu zamieszczano petita, czyli prośby w indywidualnych sprawach, jak przykładowo wynagrodzenie zasłużonych żołnierzy.
Instrukcja w opisanym wyżej kształcie powstawała stopniowo. Na ogół w wyniku dyskusji powstawał jej zarys. Projekt czytano, poddawano pod dyskusję i ewentualnie korygowano. Ostateczną wersję, na którą wyrażono zgodę, spisywał już sam marszałek z pisarzem i oblatował w urzędzie grodzkim, nadając tym samym aktowi moc.
Droga na sejm
Datę inauguracji sejmu wyznaczono na 22 listopada, a na miejsce jego obrad Warszawę. Stolnik lubelski, chcąc zdążyć na początek obrad, musiał wyjechać przynajmniej kilka dni wcześniej. Podróże w owych czasach były dość uciążliwe, co można by skwitować uwagą, że akurat w drogownictwie tradycje raczej nam ciążą, niż krzepią. Przejazdy utrudniały śniegi, błota w trakcie deszczów jesiennych i wiosennych roztopów, bandy grasujących byłych bądź nieopłaconych żołnierzy. Jeśli podróżującemu udało się pokonywać regularnie 6 mil (ok. 36 km) dziennie, to tempo podróży uważano za dobre. Nie mówimy tu rzecz jasna o gońcach przemieszczających się rozstawnymi końmi czy oddziałach jazdy.
Droga z Wierzchowisk do Warszawy zajęła więc panu Sługockiemu kilka dni, w czasie których stawać musiał w wynajętych gospodach. A cóż mieli powiedzieć posłowie z sejmiku kijowskiego lub smoleńskiego, których czas podróży do Warszawy mierzyć należy w tygodniach? Trudno się więc dziwić, że na sejm walny 1649–50 r. posłowie zjeżdżali powoli, a wielu spóźniło się nawet o dwa tygodnie. Wiadomo, że w pierwszym dniu obrad stawiło się w Warszawie 58 posłów, co nie stanowiło nawet pięćdziesięcioprocentowej frekwencji. Dla porządku dodać należy, że uczestnictwo w obradach sejmu od początku do końca stanowiło obowiązek posła. Nawykliśmy do potępiania sejmu staropolskiego, ale patrząc na jakże często współcześnie puste ławy poselskie, wypada więc z pokorą przyznać, że nie tak znowu we wszystkim jesteśmy od naszych antenatów lepsi.
Sprawy bytowe
Ceny żywności dla ludzi oraz koni, opłaty za kwatery, i tak określane w Warszawie jako wysokie, w czasie wielkich publicznych zgromadzeń jeszcze rosły. Można sobie wyobrazić, jakie koszty ponosili sentorowie, chcący przybyć w asyście orszaku liczącego nawet ponad sto osób. Dlatego decydowali się na budowę na ówczesnych przedmieściach rezydencji obsługiwanych przez folwarki. Wiele z nich, pochodzących jednak z nieco późniejszych lat, można bez trudu dostrzec w stolicy współcześnie.
Parlamentaryzm staropolski w okresie Jana Kazimierza znał wprawdzie pojęcie diety, ale wypłacano je nie zawsze regularnie i w kwotach wystarczających na pokrycie wszystkich kosztów. Do wyjazdu pan Dzierżysław musiał więc dość poważnie przygotować się i od strony finansowej.
Istotnym problemem bytowym dla posła była kwatera. Gospody dla posłów i niższych senatorów były niejako zarezerwowane. Obowiązek taki spoczywał na marszałku wielkim koronnym i na podległym mu stanowniczym. Musiał on wyszukać ponad sto lokali i na każdym z nich przywiesić herb danej osoby lub ziemi czy też powiatu oraz kartkę z nazwiskiem posła i potwierdzić rezerwację własnym podpisem. Za zerwanie takiego znaku groziły surowe kary. Na elekcji 1648 r. postanowiono, że szlachcic, który zedrze znak, zapłaci 200 grzywien i wyląduje w wieży, zaś plebejusz zostanie ukarany odcięciem ręki. Tak surowe kary wynikają z faktu, że znalezienie odpowiedniej liczby gospód było zadaniem naprawdę trudnym. Znajdowano je najczęściej w kamienicach mieszczan, domach służby królewskiej, dworskich artystów i rzemieślników. Domy szlachty zwolnione były z obowiązku świadczenia stancji. Z czasem również wielu bogatszych mieszczan uzyskało zwolnienia z tego uciążliwego świadczenia.
Początek obrad
Jeśli Dzierżysław Sługocki przybył na początek sejmu, to z pewnością jako katolik uczestniczył we mszy wotywnej do Ducha Świętego, inaugurującej obrady. Rozpoczęła się ona w kolegiacie św. Jana o godz. 10. Celebrował ją w obecności króla biskup przemyski Jan Chryzostom Zamoyski. Istotną funkcję polityczną w trakcie nabożeństwa pełniło kazanie. Głoszący je starał się zawsze uświadomić zebranym, jak wielką odpowiedzialność za losy ojczyzny biorą właśnie na siebie. Najsłynniejszymi i powszechnie znanymi są oczywiście kazania sejmowe Piotra Skargi. Przypomnijmy jednak, że historycy do dziś nie mają pewności, czy słynny jezuita w ogóle je wygłosił. Wiadomo natomiast, że 22 listopada 1649 r. mówił je jezuita Wojciech Cieszkowski.
Tego samego dnia rozpoczęły się obrady. Sejm staropolski, mimo swego ogromnego znaczenia w systemie ustrojowym państwa, nie doczekał się własnego oddzielnego gmachu. Co więcej, znawcy problematyki zwracają uwagę także na fakt, że nigdy takiego nie projektowano. Ponieważ w epoce Wazów zdecydowanie najwięcej sejmów odbywało się w Warszawie, za miejsce właściwe do ich odbywania uznawano Zamek Królewski. Stwarzało to wiele problemów. Dla wielu posłów pierwszy raz przybywających do stolicy ciekawość obejrzenia prywatnych pokojów królewskich była pokusą nie do pokonania. Mimo zakazów i ochrony straży królewskiej zdarzało się, że wchodzili do pokojów królowej, skąd musieli wyprowadzać ich strażnicy, narażając się czasem na zarzut pogwałcenia immunitetu poselskiego.
Miejscem obrad posłów była izba poselska położona na parterze w gotyckiej, południowo-wschodniej części zamku. Jest to pomieszczenie dość obszerne, ale ze względu na niskie sklepienie nie tworzące wrażenia dużej przestrzeni i przy większej liczbie osób zapewne także duszne. Izbę przedziela sześć filarów, tworząc dwie nawy: wschodnią – od strony Wisły, i zachodnią od podwórza. Oświetlenie zapewniało sześć okien, ale umieszczono je tylko w ścianie wschodniej, co sprawiło, że część zachodnia była zdecydowanie ciemniejsza. Sprawa oświetlenia po zmroku przy użyciu świec nastręczała sporo problemów, obrady przy świecach wzbudzały zaś protesty. Spośród sprzętów o znaczeniu kluczowym należy jeszcze wspomnieć dwa piece.
Krzesło i stół dla prowadzącego obrady marszałka ustawiano w środku nawy wschodniej. Wokół niego z trzech stron rozstawiano proste ławy dla posłów. Nie miały one oparcia, obijano je jedynie czerwonym suknem. Nawę zachodnią, ciemniejszą, wypełniali obserwatorzy, których wypraszano z utajnionych sesji. Porządku pilnowała straż marszałkowska rozlokowana w sieni w skrzydle południowym. Spośród pomieszczeń, w których posłowie obradowali, wymienić jeszcze trzeba mniejszą, kwadratową izbę, za ścianą północną Izby Poselskiej, pełniącą funkcje kancelaryjne i miejsce obrad ewentualnych komisji parlamentarnych. Wspólne obrady posłów i senatorów odbywały się na piętrze w Sali Senatorskiej, dokąd udawano się schodami wielkimi. W czasie obrad połączonych izb posłowie stali. Często uskarżano się również na to, że wielu mówców nie było słyszanych. Od razu jednak dodajmy, że człowiek nie dysponujący donośnym głosem miał bardzo utrudnioną karierę publiczną, a zapisy o senatorach mówiących ponoć mądrze, ale cicho, często można napotkać w diariuszach sejmowych.
Wybór marszałka
Sejm staropolski, jak już było powiedziane, z wyłączeniem okresu bezkrólewia składał się z trzech stanów: izby poselskiej, senatu i króla. Stany te w poszczególnych etapach obradowały razem bądź osobno. Na początek posłowie udawali się oddzielnie do swej izby, by dokonać wyboru marszałka. (Nim jednak do niego przystąpiono, należało dokonać rugów poselskich, czyli ewentualnego usunięcia z grona obradujących posłów takich, którzy otrzymali mandat w sprzeczności z prawem). Dla zachowania równości między poszczególnymi częściami Rzeczypospolitej obowiązywała zasada alternaty marszałkowskiej, czyli wybierania marszałka na przemian z Wielkopolski (liczonej z Mazowszem i Prusami), Małopolski (wraz z województwami ruskimi i ukrainnymi) oraz Wielkiego Księstwa. Na omawianym przez nas sejmie marszałkiem miał zostać Wielkopolanin. Wybrano Bogusława Leszczyńskiego, starostę generalnego wielkopolskiego, co dwór królewski odebrał z zadowoleniem. Funkcję tę pełnił Leszczyński już po raz trzeci i – jak to się działo wielu innych wypadkach – pomogło mu to w dalszej karierze politycznej. Jeszcze w styczniu otrzymał nominację na urząd podskarbiego koronnego.
Sam wybór odbył się nadzwyczaj sprawnie i trwał mniej niż pół godziny, zdarzały się jednak wypadki, gdy w wyniku sporów politycznych izba nie mogła wyłonić marszałka nawet kilka tygodni. Do chwili wyboru nowego obrady prowadził marszałek poprzedniego sejmu. Po dokonaniu elekcji nowy marszałek delegował po jednym przedstawicielu z danej prowincji w celu oznajmienia o wyborze czekającym na górze królowi i senatorom. Uczynił to w krótkiej mowie Andrzej Przyjemski.
Obrady
Rozpoczęła je ceremonia odwitania. Marszałek izby poselskiej w obecności wszystkich sejmujących stanów wygłosił mowę powitalną. I choć na jej przygotowanie miał tylko jeden wieczór, była ona składna. Erudycja, erystyka i retoryka należały bowiem do kanonu dobrego wykształcenia i wygłoszenie zwyczajowej mowy zarówno po polsku, jak i po łacinie, dla ludzi tak wyedukowanych jak Leszczyński nie stanowiło większego problemu. Niezwykle rzadko zdarzało się, aby na taką mowę król odpowiadał osobiście. Zwykle czynił to w jego imieniu któryś z urzędników. Następnie rozpoczęła się właściwa ceremonia odwitania. Posłowie, wzywani według listy przez marszałka, podchodzili, by ucałować rękę królewską. Dla wielu było to niezatarte przeżycie, które potem często wspominali. Bywało wszak, że władca traktował je jako wyjątkowo upokarzającą formę okazania komuś afrontu i po prostu chował dłoń. Tak na przykład zachował się Zygmunt III wobec hetmana polnego litewskiego Krzysztofa II Radziwiłła.
Aby wytyczyć kierunki sejmowej debaty, któryś z urzędników centralnych, w naszym wypadku był nim kanclerz wielki koronny Jerzy Ossoliński, wygłaszał następnie tzw. propozycję od tronu. Zawierała ona proponowaną problematykę obrad. W stosunku do czytanej na sejmikach legacji różniła się o kwestie albo dodane, albo usunięte, po zbyt żywej reakcji sejmików. Tym razem z nowości Ossoliński zaproponował przede wszystkim konieczność ratyfikacji ugody zborowskiej i przedstawił jej warunki. Pominięcie tej kwestii w legacji było typowym zabiegiem, mającym zapobiec trudnym do przewidzenia efektom ożywionej debaty sejmikowej nad treścią traktatu.
Teraz złączone stany słuchały wotów senatorskich, czyli zdań senatorów na tematy określone w propozycji lub na inne kwestie uważane za godne podniesienia. Pierwszego dnia wotowało 2 senatorów, a w sumie 12.
Wota senatorskie odbyły się z przerwą, gdyż w dniu 25 listopada wypadało święto św. Katarzyny. Obrady nie odbywały się w dni świąt kościelnych, z niedzielami włącznie. Sejm 1649–50 należał pod tym względem do rekordowych. Jako walny winien trwać sześć tygodni (do 3 stycznia, ale prolongowano go aż do 12). W jego trakcie oprócz niedziel wypadły: święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok, św. Katarzyny, św. Andrzeja, św. Mikołaja. Układ kalendarza niejednokrotnie sprawiał, iż dni wolne stanowiły trzecią część z przewidzianych sześciu tygodni. Czas oprócz nabożeństw spędzano wówczas również na ucztach wydawanych przez senatorów.
Izby rozłączone
Dalej izby obradowały oddzielnie aż do 29 grudnia. Posłowie większość czasu strawili na dokonaniu koekwacji podatków. Lublinianie sprawozdanie w tej sprawie złożyli 7 grudnia, w czym zapewne uczestniczył nasz pan Sługocki. Debatowano też o obsadzeniu wakansów (wolnych urzędów) i powołaniu komisji wojskowej, by wymienić tylko kilka spraw. Posłowie wysłuchali także delegatów wojska. Aby usprawnić prace, wyłoniono komisje zajmujące się kwestiami szczegółowymi, głównie skarbowymi i wojskowymi. Dzięki marszałkowi Leszczyńskiemu debaty przebiegały sprawnie, nie odnotowano jakichś poważniejszych incydentów i nie było to zjawisko aż tak znowu nadzwyczajne.
Glossa: mity sejmowe
W opinii większości historyków sejm Rzeczypospolitej do pierwszej połowy XVII w. działał sprawnie, na ogół spełniając zadania przewidziane dlań systemem ustrojowym. Niestety, z czasem czarną legendę z okresu późniejszego (mającą oczywiście uzasadnianie w faktach) zaczęto przekładać na cały okres staropolskiego parlamentaryzmu, czego efektem finalnym jest powszechne kojarzenie sejmów i sejmików ze słowami anarchia, warcholstwo i prywata.
Przykładem jest pojmowanie liberum veto, zasady ustrojowej, dającej prawo każdemu z posłów na Sejm do zerwania obrad i unieważnienia podjętych uchwał. Po pierwsze, początkowo dotyczyła ona tylko i wyłącznie zgody na kontynuowanie obrad sejmu ponad czas prawem przewidziany. I tego dotyczył powszechnie podawany przykład posła trockiego Władysława Sicińskiego z 1652 r. W rzeczywistości pierwszy obrady zerwał w 1669 r. w Krakowie poseł kijowski Adam Olizar.
Po wtóre, wzięła się z zasady ucierania się do wspólnej zgody (konsensu), a ta z kolei ze związkowego charakteru Rzeczypospolitej. Podejmowanie decyzji przez większość wbrew woli mniejszości (choćby tą mniejszością był tylko jeden sejmik) uznawano za łamanie zasady równości ustrojowej. Dopiero z czasem liberum veto stało się politycznym instrumentem w rękach różnych stronnictw i ich klienteli.
Po 1764 r. liberum veto wyszło praktycznie z użycia: zasada jednomyślności nie dotyczyła sejmów skonfederowanych, posłowie zawiązywali więc konfederację na początku obrad, aby zapobiec ich zerwaniu. Liberum veto zostało zniesione przez Konstytucję 3 maja, która wprowadziła zasadę większościową na stałe.
Zgoda
Ostateczne uchwalenie treści ustaw sejmowych następowało w trakcie konkluzji odbywanej wspólnie przez złączone stany. Efektem ucierania się była zgoda, czyli konsens na daną uchwałę. Konkluzja sejmowa przedłużała się zwykle, a każdy następny dzień obrad wymagał wyrażenia zgody. Mimo to ostatnia sesja sejmu często trwała do świtu następnego dnia. W naszym przypadku rozpoczęto ją 11 stycznia o godz. 10 rano, zaś zakończono 12 stycznia ok. 9. Łącznie były to więc 23 godziny nieprzerwanej pracy! Na koniec teksty ustaw spisywano, dokonując teoretycznie poprawek redakcyjnych. Ponieważ jednak często zmieniały one sens zapisów, proces ten dokonywał się w formie ucierania się konstytucji (ustaw). Trwało ono dwa dni, 14 i 15 stycznia, a 17 w poniedziałek oddano tekst do oblatowania w grodzie warszawskim.
Dorobkiem sejmu były 62 konstytucje, 49 koronnych i 13 litewskich.
Powrót do domu
Nasz pan Dzierżysław wracał więc do Wierzchowisk w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nie był to jednak koniec jego poselskich obowiązków. 24 stycznia zjawić się musiał na sejmiku, by zdać relację z realizacji spraw zamieszczonych w instrukcji. Zwoływane w tym celu sejmiki mogły mieć dwojakie zadania: sejmiki relacyjne ograniczały się do wysłuchania relacji posłów, sejmiki posejmowe realizowały zaś uchwały podjęte na sejmie, zwłaszcza podatkowe. Pod względem weryfikacji i oceny działań posła ówcześni mieli zatem nad nami zdecydowaną przewagę, gdyż efekty pracy swych reprezentantów oceniali niemal na bieżąco, a nie za cztery lata. Kto się nie sprawdził, nie był po prostu wybierany.
Los taki spotkał i naszego Dzierżysława Andrzeja Sługockiego, ale to już inna historia.
Ważniejsze źródła: Sejmy okresu panowania Jana Kazimierza omawia praca Stefanii Ochmann-Staniszewskiej i Zdzisława Staniszewskiego „Sejm Rzeczypospolitej za panowania Jana Kazimierza Wazy”; dzieje sejmiku lubelskiego opracowała Magdalena Ujma „Sejmik lubelski 1572–1696”; o sejmach doby Wazów pisali też: E. Opaliński „Sejm srebrnego wieku 1572–1652” i Jan Dzięgielewski „Izba poselska w systemie władzy za Władysława VI”; biogram Sługockiego w „Polskim słowniku biograficznym” opracował Henryk Gmiterek.