Zaraz po zwycięstwie rewolucji na przełomie lat 2004–05 po Kijowie krążył taki dowcip – Julia Tymoszenko i Wiktor Juszczenko leżą w łóżku. Juszczenko prosi:
– Julia, jeszcze raz.
– Nie mam już siły – odpowiada Tymoszenko.
– No, proszę.
– Nie, już nie dam rady.
– Proszę, ostatni raz – nalega Juszczenko.
– No dobrze – piękna Julia wzdycha, zaciska pięści i krzyczy: Ju-szcze-nko!!
To właśnie ten okrzyk podnoszony wielokrotnie przez Tymoszenko stojącą na scenie kijowskiego Majdanu rozgrzewał tysiące demonstrantów w mroźne listopadowe i grudniowe dni. Patrzyli na jej błyszczące oczy oraz blond włosy upięte w słynny obwarzanek, krzyczeli za nią: „Ju-szcze-nko!” i wierzyli, że przyszłość ich kraju może być inna. Lepsza.
Przecież wcześniej udało się Gruzinom. Poprzedniej jesieni rewolucja róż zmiotła ze sceny politycznej Eduarda Szewardnadzego, komunistycznego działacza epoki ZSRR, i wyniosła do władzy młode pokolenie gruzińskich polityków zorientowanych na Zachód – z Micheilem Saakaszwilim na czele. A jeszcze wcześniej, bo w 2000 r., w podobny sposób Serbowie obalili Slobodana Miloševicia. Scenariusz był niemal taki sam: państwo w kryzysie lub w zastoju, którego ster dzierży zramolały aparatczyk z poprzedniej epoki – a przeciw niemu wielobarwne uliczne protesty reżyserowane przez młodzieżowe organizacje pozarządowe (serbski Otpor, gruzińska Khmara), których liderzy często jeździli na szkolenia „z praw człowieka” na Zachód.
Pakt z donieckimi
W 2004 r. Ukraina była w podobnej sytuacji. Już niemal dekadę rządził krajem Łeonid Kuczma – za Sojuza wpływowy dyrektor fabryki rakiet w Dniepropietrowsku. Kuczma był typem radzieckiego człowieka, krajem rządził autorytarnie, ale miał też swoje plusy – był pragmatykiem, umiał dogadywać się z Moskwą i łasić się do Europy.