Polska szlachta, i tak uprzywilejowana wobec reszty narodu, lubiła doszukiwać się korzeni wśród rzymskiej arystokracji lub znanych postaci biblijnych, z Matką Boską włącznie. Nic to, że te rojenia nie miały żadnego uzasadnienia lub że kłóciły się z innym mitem o pochodzeniu od dzielnego ludu Sarmatów, o którym zresztą w czasach Sarmacji prawie nic nie wiedziano, poza tym, że warto od niego pochodzić.
Nasi nie nasi
Dobre pochodzenie to nie tylko rozległe drzewo genealogiczne rodziny, to także przynależność do starej i znanej w historii wspólnoty: klanu, plemienia, a w końcu i narodu. „Nie wypadliśmy sroce spod ogona”. „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Jesteśmy tu na swoim – od zawsze. My – Polacy, ale wszyscy inni też. Im dawniej, tym lepiej. Czasem musi to prowadzić do konfliktów. Czy Kopernik jest nasz, czy – nie daj Boże – nie nasz? Czy Biskupin jest słowiański i możemy go dopisać do naszej historii? (nie jest i nie możemy, ale tezę, że możemy, lansowano długo i z zapałem). Podobny problem mieli Rosjanie z Rurykowiczami. Czy Świętą Ruś mogli założyć obcy? (Założyli, ale trudno się było do tego przyznać).
Tezę, że ludzie, którzy żyli na naszej ziemi, musieli być naszymi przodkami, można rozciągać dowolnie w czasie – do niedawna wszystkie szczątki prehistoryczne w Ameryce automatycznie uznawano za przodków tubylczych Indian. Dopiero niedawna afera z człowiekiem z Kennewick sprzed prawie 10 tys. lat, zwróconym miejscowemu plemieniu w ramach aktu o restytucji, pokazała jałowość takiego podejścia: człowiek ten okazał się fizycznie bliższy Europejczykom i japońskim Ajnom niż lokalnym Indianom.