Gdy w Polsce Ludowej zwodowano pierwszy po wojnie statek w 1948 r., od razu zdano sobie sprawę z potencjału, jaki dla aparatu propagandy niosło to wydarzenie. Było jednocześnie tworzeniem tradycji, umacnianiem pamięci i konstruowaniem nowej tożsamości. Statek łączy w sobie wszystkie elementy, jakie według niemieckiego historyka Edgara Wolfruma są niezbędne dla kreowania polityki historycznej: flaga (bandera), hymn, godło, nazwa i nawet namiastka muzeum. Do tego odpowiednie inscenizacje i rytuały. Dlatego spojrzenie na morską symbolikę PRL pozwala lepiej zrozumieć tę epokę.
Twórcy powojennej gospodarki morskiej zamiast jednego portu mieli do zagospodarowania trzy, a do tego kilka stoczni. Zniszczony kraj potrzebował wszelkich dóbr, które najłatwiej było przewieźć drogą morską. Pojawiła się więc szansa, ale i konieczność rozwoju floty handlowej.
Statek, zawijając do różnych portów, symbolicznie reprezentuje swojego właściciela. W kraju z zamkniętymi granicami nawet tak banalne i oczywiste wydarzenie jak wpłynięcie jakiejś jednostki handlowej do zagranicznego portu – a ściślej informacja o tym, dokąd dociera „polska bandera” – były nośne propagandowo. Załoga, wykonując najzwyklejsze czynności, przedstawiana była jako doskonały mechanizm, w którym spełniają się ideały robotniczego państwa. Pokonywanie naturalnych trudności – choćby sztormu – stawało się heroicznym wysiłkiem świadomych swej klasowej roli marynarzy. Prasa, Polska Kronika Filmowa czy radio mogły zachwycać się rozwojem kolejnych linii żeglugowych, zdobywaniem rynków, tworzyć wrażenie otwarcia Polski na świat.
O integrującym charakterze bandery czy Mazurka Dąbrowskiego, odgrywanego m.in. przy wodowaniu, nie trzeba przekonywać. Liczyło się też imię nadawane jednostce.