Historia

Bohaterowie, których nie było

"Zjawa Barbary Radziwiłłówny", obraz Wojciecha Gersona z roku 1886
Bolesław Zapomniany, mistrz Twardowski - bohaterowie, mimo przeczących ich istnieniu dowodów, żyją w naszej świadomości.

Polska nie jest jedynym krajem, w którym postacie legendarne posiadają trwały żywot, odporny na krytykę naukową. Nie tylko u nas stawia się im pomniki i czyni patronami ulic. Wystarczy przypomnieć mitycznego Willema Beukelsa (Beukelsza), holenderskiego rybaka, który miał żyć u schyłku XIV stulecia (zm. w 1397 r.?). „W wielu holenderskich miastach jest on patronem ulic, jego imię nosi statek rybacki”, a w rodzinnym Biervliet wzniesiono Beukelsowi pomnik, na którym stoi patrosząc rybę. W różnych pracach przypisuje mu się opracowanie m.in. technologii wędzenia, zasad konserwacji śledzia w beczce, nie przejmując się faktem, iż obie te metody były stosowane na długo wcześniej. Co więcej, legendarny Beukels znalazł się w paru słownikach biograficznych z A.J. van der Aa, „Biographisch Woordenboek der Nederlanden” na czele. W późnym średniowieczu żyło w Biervliet paru rybaków o tym samym nazwisku, zmarłych pomiędzy 1347 a 1417 r. Jednym z nich był Willem Beukels, który u schyłku XIV w. posiadał kilka statków rybackich; jego syn Piotr zajmował się pozyskiwaniem soli, korzystając ze znanych od wielu pokoleń sposobów.

W odpowiednim zeszycie Polskiego Słownika Biograficznego znalazł się Bolesław Mieszkowic (ok. 1015–1037), zwany też Zapomnianym. Miał on być pierworodnym synem Mieszka II, sprawującym okrutne rządy po śmierci ojca. Istnienie Bolesława, który został rzekomo koronowany, oparte na nader bałamutnej „Kronice wielkopolskiej” (XIV w.), przyjmowali za pewnik tak wybitni mediewiści jak Tadeusz Wojciechowski, Oswald Balzer i Roman Grodecki. W autentyczność tej postaci wątpili Stanisław Kętrzyński, Kazimierz Tymieniecki i Pierre David. Innego zdania była wszakże ówczesna redakcja PSB z Władysławem Konopczyńskim na czele oraz Zygmunt Wojciechowski, autor zamieszczonego tam biogramu Bolesława Zapomnianego (1936).

W 1976 r. Aleksander Gieysztor zawarł w życiorysie Mieszka II ostateczny, zdawałoby się, werdykt w tej sprawie, pisząc: „Domysł Kroniki wielkopolskiej o rzekomym starszym synie M(ieszk)-a, który miał po nim zająć tron, nie zasługuje na wiarę, mimo powtarzanych prób podbudowania go w nauce...”. W jego istnienie nie wierzyli autorzy odpowiedniego rozdziału „Zarysu historii Polski” (1979). Rok wcześniej Benedykt Zientara pisał: „Nie ma potrzeby przyjmowania istnienia tej postaci, skoro starsze źródła nic o niej nie wiedzą”. Do opinii tej przychylił się Gerard Labuda w wydanej przed paroma laty biografii Mieszka II.

Polemice ze zwolennikami istnienia Bolesława Zapomnianego poświęcił on osobny podrozdział tej książki, liczący aż 37 stron. Sprawa nabrała na aktualności z chwilą ogłoszenia w 1989 r. (na łamach „Przeglądu Historycznego”) artykułu Tadeusza Wasilewskiego, który – jak pisze Labuda – podjął próbę ponownego „uhistorycznienia” postaci Bolesława. Zdaniem Labudy, cała ta „Boleslavomachia” przypomina strzelanie „z historiograficznej armaty do przysłowiowego feniksa, który stale wyrasta z popiołu”. Dalsze prowadzenie sporu w tej sprawie jest więc zajęciem raczej dla powieściopisarza aniżeli historyka.

Do Polskiego Słownika Biograficznego trafił Stach Konwa, któremu w 1987 r. wzniesiono pomnik w Łomży oraz w Lesie Jednaczewskim (2001).

Daremnie by wszakże szukać tego nazwiska nawet w wielotomowych powojennych encyklopediach. Konwa, zmarły podobno w 1734 lub 1735 r., „znany wyłącznie z tradycji kurpiowskiej”, miał być przywódcą tych Kurpiów, którzy opowiedzieli się po stronie króla Stanisława Leszczyńskiego, a przeciwko Augustowi III, popieranemu przez wojska saskie i rosyjskie. Autor jego życiorysu w PSB Wiesław Majewski przypuszcza, iż wspominana wyżej tradycja została utkana głównie przez literatów, by dopiero później przeniknąć do szerszej świadomości społecznej. Stąd biogram Konwy jest napisany w trybie warunkowym. Majewski stale przypomina, iż znaczna część jego życiorysu stanowi „twór wyobraźni Zakrzewskiego”, który swoim opowiadaniem „Kurpie” (1897) dał początek legendzie Stacha Konwy.

Stach Konwa zapewne istniał (choć to nie jest takie pewne), ale lwia część jego życiorysu została utkana z fantazji literatów. Wpisywano go w mit wolnego i walecznego Kurpia, ludowego przywódcy w walce nie tylko z najeźdźcą, ale i z rodzimym uciskiem pańszczyźnianym.

Nie istniał natomiast ksiądz Elizeusz Głębocki, kapucyn z klasztoru w Uściługu (koło Hrubieszowa), zmarły ponoć w 1798 r. w wieku dziewięćdziesięciu kilku lat. W 1841 r. w wileńskim „Atheneum” ukazał się „Wyjątek z rękopisu Historii Kościelnej” X Prałata Szantyra, w którym czytamy, iż ojciec Elizeusz przez blisko 40 lat pełnił posługę misyjną na Syberii. Miał tę krainę przemierzać na piechotę, ciągnąc za sobą na saneczkach składany ołtarz. Tekst ten został w „Atheneum” poddany stylistycznej obróbce, a następnie włączony przez Szantyra do jego książki o katolickim Kościele w Imperium Rosyjskim. Fragment dotyczący ks. Głębockiego przedrukowało parę czasopism katolickich, wychodzących w zaborze pruskim i austriackim.

Szantyr (1764 – po 1846 r.) był jezuitą, nienawidzącym arcybiskupa Stanisława Siestrzeńcewicza za jego uległość wobec władz rosyjskich. Bliskiemu apostazji dostojnikowi przeciwstawiał mityczną postać pełnego poświęceń ks. Głębockiego. Jego postać rozsławił jednak dopiero o. Edward (imię zakonne Wacław) Nowakowski (1829–1903), dodając mu do życiorysu nazwisko oraz miejsce śmierci (Tobolsk). Trynkowski ostrzega jednak, że do publikacji Nowakowskiego należy podchodzić z dużą ostrożnością, albowiem „w imię spraw, o których słuszności i ważności był przekonany, nie wahał się czynić odstępstwa od prawdy historycznej, nie cofał się nawet przed mistyfikacją”. I daremnie kapucyn Jan Ludwik Gadacz (imię zakonne Kornel) już w 1964 r. zakwestionował istnienie ks. Głębockiego, co powtórzył w paru następnych publikacjach, m.in. w „Słowniku polskich kapucynów” (1986). W sumie poświęcono ks. Głębockiemu ponad pięćdziesiąt pozycji, „Mit o. Elizeusza przekroczył granice Polski, pisali o nim autorzy (głównie z kręgu kapucyńskiego) czescy, włoscy i niemieccy” – stwierdza Jan Trynkowski.

Trudno się dziwić, iż w istnienie i działalność o. Elizeusza wierzyli Jan Stanisław Bystroń i Aleksander Brückner, publikujący swoje prace w trzydziestych latach ubiegłego stulecia. Nie sposób natomiast zrozumieć, dlaczego Antoni Kuczyński jeszcze w 1993 r. z pełną aprobatą cytował zdanie Brücknera, iż polscy wygnańcy przyjmowali prawosławie „dla braku opieki duchowej, bo wyjątkiem był ksiądz kapucyn Głębocki, co z ołtarzem skrzynkowym na saneczkach po Syberii czterdzieści lat rozjeżdżał, niosąc zesłańcom słowa zbawienia”. Podobnie czyni paru innych autorów, którzy wydali swe prace u schyłku ubiegłego stulecia. Trynkowski słusznie zauważa, iż opowieść na temat o. Elizeusza stanowi fragment wielkiego mitu Sybiru, a „mity historyczne zawsze działały (i działają do dzisiaj) z obezwładniającą skutecznością, ograniczając, a nieraz całkowicie zastępując, myślenie krytyczne”.

Odpowiednikiem mitu o. Elizeusza jest opowieść o dwóch Żydach, którzy o mało nie zostali królami Polski, krążąca wśród wyznawców judaizmu. Pierwszym z nich miał być Abraham Prochownik, handlujący prochem kupiec żydowski (stąd nazwisko), wybrany na monarchę po śmierci Popiela (!); Prochownik zrzekł się jednak korony na rzecz Piasta.

Podobnie miał postąpić Saul Wahl (1541/1545–1617), właściwie Katzenllenbogen, będący, w przeciwieństwie do Prochownika, postacią historyczną. Był on nadwornym faktorem dwóch królów, Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy, dzierżawcą ceł i warzelni soli na Litwie (1578), żup wielickich (1580) oraz dochodów ze starostwa brzeskiego. Związane z tym przywileje wyrażały się podobno w prawie do noszenia złotego łańcucha, a nawet używania herbu (?); jego nazwiska nie znajdujemy wszakże w wykazie nobilitacji. Zakorzeniona w folklorze żydowskim legenda głosiła, iż kiedy po śmierci Batorego szlachta nie mogła się zgodzić co do osoby nowego władcy, książę Mikołaj Krzysztof Radziwiłł o przydomku Sierotka wysunął wniosek, aby na jedną noc obrać królem właśnie Wahla. Posłowie, mocno już wówczas pijani, mieli przyjąć ten wniosek z wdzięcznością. Według innej wersji tej samej legendy Radziwiłłowi miano rzekomo ofiarować godność marszałka sejmu, której przyjęcia odmówił. Na swoje miejsce wskazał Wahla.

W jeszcze innej wersji Radziwiłł przebywał we Włoszech przymusowo przez blisko trzy lata, żyjąc tam bardzo nędznie. Była to pokuta nałożona na księcia przez papieża za grzechy młodości: rozlew krwi, w tym i żydowskiej. Po upływie tych lat Radziwiłł nie miał za co powrócić do ojczyzny i dopiero pożyczka, udzielona mu przez ojca Saula Wahla, rabina Samuela Jehudę Katzenllenbogena, umożliwiła mu dotarcie do Polski. Wszystko to były wytwory bujnej fantazji żydowskich kronikarzy, nie znajdujące najmniejszego pokrycia w źródłach. W istocie Radziwiłł przebywał we Włoszech niespełna ponad rok (od zimy 1580 r. do kwietnia następnego roku), pędząc tam żywot godny magnata, a diariusz sejmowy pod datą 1587 r. podaje tylko, iż 19 sierpnia 1587 r. Mikołaj Krzysztof Radziwiłł raz jeszcze wysunął propozycję wyboru na tron polski carewicza Fiedora. Tymczasem legenda żydowska utrzymuje, iż w tym właśnie dniu wysunął kandydaturę Wahla.

Legendę tę upowszechniła książka „Gedulat Shaul” (Chwała Saula), wydana w 1854 r. w Londynie przez R. Hirsza Edelmana, zajmującego się dziejami Żydów. Powstała ona z inicjatywy rabina Saula z Londynu, który był potomkiem Wahla.

Daremnie by szukać jakichkolwiek cech tej legendy w diariuszu sejmowym z 1587 r., w dzienniku Radziwiłła opisującym jego pobyt w Ziemi Świętej, a następnie powrót do ojczyzny przez Włochy, czy u polskich kronikarzy XVI w. Nie ma też dowodów, aby Wahl właśnie zaproponował Zygmunta Wazę na króla Rzeczypospolitej.

Wśród współczesnych historyków żydowskich brak badaczy, którzy by uważali legendę o jednodniowym królu za prawdziwą. Przekonywająco obalił jej autentyczność tak wybitny uczony jak Daniel Tollet. Jego zdaniem książka „Gedulat Shaul” została wydana, aby uświetnić tradycje ortodoksyjnego judaizmu, podważane w połowie XIX stulecia przez chasydyzm z jednej strony, z drugiej zaś przez maskilów, reprezentujących tę część żydostwa, która uległa wpływom oświecenia. Na tym tle może tylko dziwić uwaga Mariana Fuksa, który kwestię, do jakiej grupy należy legendę o Wahlu zaliczyć: prawdy czy baśni, uważa za nierozstrzygniętą.

Inna z legend mówiąca o ofiarowywaniu Żydowi korony polskiej dotyczy Abrahama Prochownika. Włączył ją do swej książki „Trzynaste plemię”, mówiącej o chazarskim pochodzeniu wschodnioeuropejskich Żydów, sam Arthur Koestler. Pisząc o początkach państwa polskiego, stwierdza on, co następuje: „Znaczące, że Żydzi odgrywają ważną rolę w jednej z najwcześniejszych polskich legend nawiązujących do założenia Królestwa Polskiego. Opowiada ona, że kiedy zjednoczone plemiona zdecydowały się na wybranie króla, który miałby panować nad wszystkimi, wybrali Żyda imieniem Abraham Prochownik. [...] Abraham, z niezwykłą skromnością, zrezygnował z korony na rzecz miejscowego chłopa imieniem Piast, który stał się w ten sposób założycielem historycznej dynastii panującej w Polsce od ok. 962 do 1370”.

Początek legendzie dał w 1854 r. Roman Zmorski publikując w „Domowych wspomnieniach i powiastkach” szkic „Abraham Prochownik. Rodzinne podanie żydowskie”.

„Po śmierci króla Popiela, który miał ze swego grzesznego ciała złożyć obfitą daninę gromadzie myszy, tron polski został osierocony. Na wiecach w Kruszwicy zgromadzeni wyborcy, nie mogąc się zgodzić na wybór nowego władcy, postanowili, stosownie do projektu, przedstawionego przez najstarszego z pomiędzy siebie, iżby ten, kto by z brzaskiem dnia przybył do miasta, królem okrzyknięty został. Cztery straże rozstawione były koło mostu prowadzącego do miasta, by donieść, kto pierwszy do miasta przybędzie. Przypadek zrządził, że Żyd Abraham, sprowadzający zwykle proch do miasta i z tego względu Prochownikiem zwany, pierwszy stanął u mostu jeziora Gopła.

Z radością powitany przez ustawione nad brzegiem straże, zaprowadzony został do miasta, gdzie stosownie do uradzonego planu koronę lechicką miał otrzymać. Z początku Abraham stanowczo odmówił przyjęcia ofiarowanej mu korony, ale widząc, że wyborcy w swojem postanowieniu trwają i odmowy przyjąć nie chcą, uprosił sobie dzień czasu do namysłu, by w modlitwie do Boga znaleźć poradę, zastrzegając wszakże, by mu w jego rozpamiętywaniach nie przeszkadzano. Dwa dni i noce upłynęły, a Abraham nie ukazywał się niecierpliwemu ludowi.

Wreszcie trzeciego dnia, gdy cierpliwość zgromadzonych przebrała miarę, jeden z najstarszych ziemian podniósł głos i zawołał: »Bracia! Tak długo pozostać nie może, kraj bez naczelnika niechybnie popadnie w zatratę. Ponieważ Abraham z chaty nie wychodzi, przeto ja go z niej wywołam«.

I to mówiąc, porwał siekierę i wybił drzwi chaty, w której Abraham był się zamknął. Wtedy Abraham, występując przed zgromadzone tłumy, zawołał: »Polacy! Oto wasz ziomek Piast! Jego wybierzcie na swego naczelnika. Posiada on rozum wytrawny, gdyż uznał, że kraj bez władcy istnieć nie powinien; posiada on odwagę, gdyż dla ocalenia swej ojczyzny sprzeciwił się danemu rozkazowi nie przeszkadzania mi w pobożnem rozmyślaniu. Jemu ofiarujcie koronę, a będziecie za to Bogu i Abrahamowi przez całe życie wdzięczni!«. I Piast został królem obwołany”. Prochownik otrzymuje od niego przywilej na wyłączny handel prochem.

Można śmiało założyć, iż w żadnym innym państwie folklor żydowski nie mógłby wprowadzić do legendy motywu wolnej elekcji, ponieważ istniała ona tylko w Rzeczpospolitej. Zarówno Prochownik, jak i Wahl należeli do mitów konsolacyjnych. Podobnie jak dla katolików opowieść o o. Elizeuszu służyła pokrzepieniu serc, tak i włożenie korony, choćby tylko na jedną noc, przez kogoś stojącego na samym dole drabiny społecznej, stanowiło rodzaj pocieszenia. Wystarczy przypomnieć zapis w kronice krakowskiego mieszczanina Jana Markowicza ze schyłku XVII stulecia. Uważał on za dowód szczególnej łaski Boga, którego nazywał „najpierwszym szlachcicem w Niebiosach”, iż swego jedynego syna „wydał na męki i Żydem go zrobił”.

Zapewne długo będą się toczyć dyskusje o mistrzu Twardowskim, choć spór o autentyczność elekcji Żydów na tron polski czy postaci o. Elizeusza został już dawno rozstrzygnięty. Od 1983 r. nie pojawiła się żadna poważniejsza rozprawka na temat tej postaci. Choć we wszystkich polskich encyklopediach występuje on jako postać legendarna, to jednak niektórzy badacze po dawnemu wierzą w jego istnienie, choć pod innym może nazwiskiem. Należy do nich Roman Bugaj, który w książce „Nauki tajemne w Polsce w dobie odrodzenia” uczynił z Twardowskiego Niemca. Polemizujący z Bugajem historycy, Zbigniew Kuchowicz i Jacek Ojrzyński, tak streszczają jego wywody: „Zdaniem Bugaja, Twardowski to w rzeczywistości norymberczyk Lorenz Dhur, urodzony zapewne około 1515 r., który studiował medycynę w Wittenberdze od 1532 r. Tu poznał młodszego od siebie Franciszka Krasińskiego, późniejszego podkanclerzego koronnego i biskupa krakowskiego. Być może przybył z nim do Krakowa, prawdopodobnie kontynuował studia w Padwie i w Rzymie, był lekarzem nadwornym księcia Albrechta w Królewcu. Z Prus przyszedł do Mikołaja Czarnego Radziwiłła, później za wstawiennictwem Krasińskiego wrócił do Krakowa na dwór królewski. Przebywał w Polsce w latach 1565–1573. Był wróżbitą i astrologiem nadwornym Zygmunta Augusta. Uczestniczył w zaplanowanej przez Krasińskiego i Mniszchów aferze wywołania ducha Barbary Radziwiłłówny na Zamku Królewskim w Warszawie w nocy z 7 na 8 stycznia 1569 r. [...] W 1572 r. zostaje podkoniuszym litewskim. Po śmierci Zygmunta Augusta jest niebezpieczny dla Mniszchów, zna bowiem »tajemnicę stanu«, to znaczy kulisy pojawienia się Giżanki na dworze królewskim. Obawiając się o swe życie, ucieka z Knyszyna, ale siepacze Mniszchów dopadają go w karczmie Rzym we wsi Mystki na Podlasiu i mordują. Nazwisko Twardowski wprowadził Górnicki w »Dworzaninie polskim«, włączając do niego pamflet przeciwko Dhurowi i jego protektorom, ze względów taktycznych jednak pisany z użyciem szyfru”.

Zdaniem Kuchowicza i Ojrzyńskiego, hipoteza Bugaja opiera się na tak wątłych przesłankach, że niestety „nie można uznać jej za wyjaśnienie spraw i sporów dotyczących postaci czarnoksiężnika”, tym bardziej iż autor „zupełnie dowolnie powiązał legendę o Twardowskim z osobą przebywającego na dworze Mniszchów maga Durana”, opierając się głównie na relacji Jana Gizy, która przez większość badaczy jest uznawana za „niezręczny falsyfikat”. Twardowski jest wszakże tak mocno osadzony w polskiej świadomości historycznej, że wszelkie próby wymazania go z niej są z góry skazane na niepowodzenie. Sięgającym schyłku XV w. wzmiankom o Twardowskim poświęca sporo miejsca Bugaj w cytowanej wyżej monografii. Literackie pokłosy tego mitu omówił Marek Zdrojewski. Dzieje samego motywu w literaturze pięknej naszkicowała Ewa Szczepan-Thomas, zamykając swą narrację na połowie XIX stulecia. Warto też przypomnieć poświęcony Twardowskiemu artykuł Andrzeja Biernackiego, zamieszczony w „Słowniku folkloru polskiego”.

Jako jedyna z wymienionych w naszym artykule postaci trafił Twardowski do księgi przysłów (doczekał się ich aż 11!). Z emigracyjnej tęsknoty został utkany piękny wiersz Jana Lechonia, w którym szybujący nad Krakowem poeta spotyka nie tylko Twardowskiego na kogucie, ale i żebraka, do którego mówi:

„Masz tu, dziadku, dolara! Za dusze czyścowe,
Za wszystkich, którzy umrą od otwartej blizny
I za tych, co nie wrócą nigdy do ojczyzny”.

Nieco później Tadeusz Chróścielewski, uważający historyczność Twardowskiego za niewątpliwą, poświęcił mu wiersz czyniący z maga polskiego patriotę, który już po klęsce wrześniowej był widziany na niebie

„Jak ze zgrozą w źrenicach wzleciał na kogucie
I zadartym szabliskiem rąbał messerschmity”.

Chróścielewski jako pierwszy chyba poświęcił osobny esej polskim selenitom, których literackim protoplastą był Wojciech Zdarzyński, bohater powieści oświeceniowej Michała Krajewskiego. Nie znajdujemy w niej jednak żadnej wzmianki o panu Twardowskim, co świadczyłoby, iż przed pojawieniem się ballady Mickiewicza popularność maga była słabo osadzona w polskiej świadomości historycznej. Polacy na srebrnym globie zasługują chyba w przyszłości na osobne opracowanie.
 

 
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną