Latem 1980 r. rozpoczęła się rewolucja Solidarności, która od samego początku spędzała sen z powiek członkom sowieckiego Politbiura. Z punktu widzenia Kremla to, co działo się w Polsce, mogło zachwiać sytuacją polityczną w całej Europie Wschodniej. Leonid Breżniew oraz jego współpracownicy miesiącami naciskali na nowego pierwszego sekretarza PZPR Stanisława Kanię oraz premiera Wojciecha Jaruzelskiego, aby ci rozprawili się z Solidarnością i wprowadzili stan wojenny.
Jeszcze w 1980 r. notowania Kani i Jaruzelskiego były wysokie. Obaj byli postrzegani jako wpływowi politycy, na dodatek odpowiedzialni za działanie resortów siłowych. Kania z ramienia partii nadzorował Służbę Bezpieczeństwa, Jaruzelski był wieloletnim ministrem obrony narodowej. Od lat stanowili zgrany duet, tak przynajmniej oceniał Witalij Pawłow, szef rezydentury KGB w Warszawie. Kreml był przekonany, że stawia na właściwych ludzi. Przeliczył się.
Na przekór naciskom Kania i Jaruzelski długo obstawali przy rozwiązaniu kryzysu środkami politycznymi, nie militarnymi. Jurij Andropow, ówczesny szef KGB i członek sowieckiego Politbiura, negatywnie oceniał ich postawę: „oni zamiast o surowych środkach mówią nam o »regulacjach politycznych«. Mówimy im o zastosowaniu środków wojskowych, administracyjnych, sądowych, ale oni wciąż ograniczają się do metod politycznych”.
Władimir Kriuczkow, zastępca Andropowa i wieloletni szef wywiadu zagranicznego KGB, tłumaczył w czerwcu 1981 r., że Kania i Jaruzelski nie są już tymi samymi ludźmi, którymi wydawali się jeszcze kilka miesięcy temu. „Jeżeli nadal będą w ten sposób postępować ze swoimi wrogami, przyjdzie czas, że zostaną powieszeni na latarniach”, prorokował. Politbiuro oceniało, że „polscy towarzysze” są nieskuteczni w konfrontacji z Solidarnością.