Józef Piłsudski w „Moich pierwszych bojach” wspominał m.in. matnię, w jakiej znalazł się wraz z Legionami w listopadzie 1914 r. pod Uliną Małą na granicy oddzielającej Kongresówkę od Galicji. W czasie odwrotu armii austro-węgierskiej, cofającej się przed ofensywą rosyjską, legioniści niemal u bram Krakowa zostali odcięci przez znaczne siły nieprzyjacielskie. Na szczęście dla przyszłego marszałka Polski trafił on w krytycznej sytuacji na odpowiednich ludzi: „Nawinęły się nam po drodze dwie chaty stojące w rozszerzeniu wąwozu. Kazałem je obejść i, jeżeli są ludzie, ściągnąć stamtąd nowych przewodników. (…) Po kilku pytaniach przekonałem się, że gospodarze są zawodowymi przemytnikami. Cała ta awantura przeprowadzenia nas przez linie rosyjskie niezwykle im się podobała”. Ostatnie zdanie celnie oddaje charakter tych ludzi, którzy tym razem nie dla zarobku, ale dla „sprawy” gotowi byli na ryzyko.
Wyjęci spod prawa
Piłsudski jeszcze kilka razy we wspomnieniach wymieniał ich z wdzięcznością, ale w odrodzonej Rzeczpospolitej ci przemytnicy najpewniej byli wyjęci spod prawa dzięki tym samym przymiotom, które wyciągnęły z opałów legionistów. Wprawdzie kordon między Małopolską a Świętokrzyskiem zniknął, lecz mieli oni nowe pole, a raczej granicę do popisu. Przemyt ludzi i towarów był dla międzywojennej Polski jednym z największych bolączek. Sergiusz Piasecki, przemytnik, oficer wywiadu, kokainista i pisarz, w „Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy” sugestywnie nakreślił przemytniczy półświatek na pograniczu polsko-sowieckim: „Witały nas i żegnały karabinowe salwy – często na śmierć. Nieraz w piersiach tchu brakowało z rozkoszy życia. Niekiedy ktoś brutalnie zaklął, a dziecinnie się uśmiechnął i twardo podał wierną dłoń.