Rosyjski specnaz nie miał daleko. Wozy opancerzone wyjechały z rosyjskiej ambasady, dołączyły do kolumny jadącej z lotniska i po autostradzie pomknęły w kierunku pałacu prezydenckiego. Żołnierze byli umundurowani, ale nie mieli rosyjskich dystynkcji. Wśród 400 ludzi był oddział specjalny, około 20-osobowy – miał dopilnować, by prezydent nie przeżył tego wieczoru.
Samochody minęły pierwszy posterunek, leżały przy nim zwłoki dwóch policjantów, których zabili sabotażyści. Kolumna podjechała w okolice pałacu, strzeżonego przez kolejne pierścienie ochrony. Bronił go garnizon złożony co najmniej z 2 tys. żołnierzy i kilku czołgów. Ściany pałacu były specjalnie wzmocnione, by wytrzymać ostrzał artyleryjski. Prezydent ze swoją rodziną mieszkał na trzecim piętrze z ochroną osobistą i najbliższą rodziną. Żołnierze zajmowali pierwszą i drugą kondygnację.
Na kolację agent rosyjskiego wywiadu, przebrany za kelnera, podał prezydentowi i jego otoczeniu truciznę. Ten natychmiast po posiłku zemdlał i Rosjanie nawet rozważali przez moment rezygnację z ataku, by uniknąć rozlewu krwi. Jednak rosyjscy szpiedzy nie zapanowali nad… swoimi agentami w otoczeniu prezydenta. Jeden z nich, lekarz, nie znał planów moskiewskiej Centrali i zrobił prezydentowi płukanie żołądka. Niedoszła ofiara trucizny ocknęła się, ale koniec był bliski.
Komando specnazu wdarło się do pałacu prezydenckiego i rozpoczęło szturm od pokoju do pokoju, z piętra na piętro. Nie jest jasne, kto zabił głowę państwa: miejscowy agent czy specnazowiec. Walki w pałacu trwały do rana i szacuje się, że zginęło w nich ok. 200 żołnierzy prezydenckiej gwardii i 100 Rosjan. Następnego dnia wyznaczony przez Moskwę następca wygłosił orędzie do narodu, zapewniając, że jego poprzednik był zwykłym zdrajcą.