Życie w ogonku
Fenomen kolejek w PRL. Jak człowiek jakąś zobaczył, to od razu stawał
JOANNA PODGÓRSKA: – Przepraszam, który rocznik?
WOJCIECH PRZYLIPIAK: – 1978.
To pan tu nie stał!
Stałem! Na zmianę z bratem staliśmy w kolejce, ale już nie pamiętam po co. To było pod koniec lat 80. Mieszkałem wtedy w Słupsku, który źle mi się kojarzy w tamtym okresie – szarość, beznadzieja i milicyjne transporty jadące pacyfikować strajki w Gdańsku.
Młodzi ludzie, którzy nie pamiętają PRL, dzielnie stali w kolejkach po demokrację. Może kolejki mamy w narodowym DNA?
Kolejki nie są tak zupełnie obce młodym. Czasem widzę, że stoją np. pod sklepem z butami po nowy model sneakersów. Różnica polega na tym, że oni stoją po fajny gadżet, a w PRL stało się po wszystko: jedzenie, mydło, papier toaletowy. To było upokarzające. Na to nakładała się cała etykieta kolejkowa: listy kolejkowe, instytucja staczy do wynajęcia, kolejki uprzywilejowane dla inwalidów czy kobiet w ciąży, rotacje rodzinne i sąsiedzkie, oprzyrządowanie w postaci składanych krzesełek, termosów. Bo trzeba było stać nie kilka godzin, ale kilka dni. Najdłuższa kolejka, na jakiej ślad trafiłem, to blisko dwutygodniowe czekanie na kupno lodówki w Nowej Hucie w 1983 r.
W tamtych czasach to był także rodzaj społecznej agory.
Oficjalnie list społecznych w kolejkach nie mogło być. Ludzie sami to wymyślili i się organizowali, żeby jakoś ogarnąć sytuację. W kolejce wszyscy byli równi, musieli tak samo czekać, chyba że mieli znajomości i dostawali towar spod lady. Kolejka stała się instytucją, w której toczyło się życie towarzyskie, działały giełdy plotek. Dlatego też szybko zainteresowali się nimi milicjanci po cywilnemu. Specyfiką PRL było też to, że jak człowiek widział kolejkę, to stawał, a dopiero potem orientował się, co „rzucili”.