Szanowni Państwo, lądujemy na Międzynarodowym Lotnisku w Kigali. Prawo Rwandy zabrania importu i używania plastikowych toreb. Jeśli posiadają Państwo takie w bagażu podręcznym – proszę pozostawić je w samolocie”. Taki komunikat wita przylatujących do Rwandy. Początkowo nie zwróciłem na niego uwagi, ale z upływem dni zalecenie nabierało symbolicznego znaczenia.
Rwanda, o której istnieniu jeszcze przed 20 laty mało kto poza afrykanistami wiedział, zyskała międzynarodową sławę – tę najbardziej złowrogiego rodzaju – w 1994 r. Wtedy rząd kraju podjął próbę ostatecznego rozwiązania problemu etnicznej mniejszości Tutsi; zastępy wspieranych przez rząd zabójców z Interahamwe (stworzona przez ekstremistycznych nacjonalistów Hutu paramilitarna organizacja przywodząca na myśl bojówki hitlerowskie SA) zamordowały w ciągu trzech miesięcy 800 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci (rząd mówi o ponad milionie zabitych, ale liczba ta może być zawyżona). Niektóre rzeki naprawdę były czerwone od krwi ofiar, a gdy zwycięskie oddziały dowodzonej przez Paula Kagame armii partyzanckiej wkraczały do stolicy, Kigali, miasto było opustoszałe, ulice i kościoły zasłane stosami rozkładających się ciał, które szarpały sfory bezpańskich psów. Była to Rwanda opisana przez Ryszarda Kapuścińskiego, śmiertelnie ranny kraj pozbawiony nadziei odrodzenia.
Sprawcy ludobójstwa w obawie przed zasłużoną karą masowo – w liczbie szacowanej na około 3 mln – uciekli z kraju do sąsiedniego Konga, tworząc gigantyczny humanitarny i polityczny problem, który rozwiązać musiał nowy rząd Rwandy. Jeśli dziś, kilkanaście lat po akcie ludobójstwa i nieco ponad 10 lat od końca krwawej i brutalnej wojny domowej, problemem najwyższej wagi jest ochrona środowiska naturalnego przed zanieczyszczeniem plastikowymi wyrobami nowoczesnego przemysłu, to trudno o bardziej wymowny symbol powrotu do normalności.